fragment grafiki autorstwa Christophera Moellera, całość tutaj. |
Lucyfer Mike’a Carey’a komiksem jest specyficznym. Odprysk genialnego Sandmana, który nie dorównuje serii macierzystej nawet w połowie, ale też nie takie było jego zamierzenie. Carey stworzył komiks bardziej dynamiczny, nastawiony bardziej na opowiadaną historię, niż sandmanowsko-gaimanowski pęd ku studium metaopowieści i postmodernistycznym remiksom absolutnie wszystkiego co się da, od mitów greckich począwszy, na Johnie Constantinie skończywszy. Nie ma w tym nic złego – pierwsze albumy z serii o Światło Niosącym były naprawdę znakomitą intelektualną rozrywką. Niestety, im dalej w las, tym więcej drzew, a fabuła zaczyna porastać niepotrzebnymi wątkami, nieznośnym schematyzmem i, niekiedy, zwyczajną nudą. Ten pierwszy mankament scenarzysta starał się – bez powodzenia – rozwikłać w tomie zatytułowanym Dworce Ciszy, w którym po chamsku upchnął większość postaci drugoplanowych, na które nie miał pomysłu i wysłał na misję samobójczą. Nawet bym nie narzekał, gdyby nie fakt, że absolutnie nic to nie dało, bezsensowne wątki poboczne kładą się długim cieniem na opowieści o starciu Lucyfera z Bogiem.
Mimo wszystko, wciąż kupuję kolejne tomy tej serii. Trochę z przyzwyczajenia, trochę z chęci skompletowania całości, trochę z nadzieją, że trafią się tam jeszcze jakieś urocze fabularne perełki, w których kreowaniu Carey, kiedy jest w formie, jest mistrzem. Obserwowanie, jak Gwiazda Zaranna tworzy własny Wszechświat z własnym Rajem i własnymi Adamem i Ewą czy krótkie opowieści o zwykłych ludziach przez przypadek lub własną głupotę wciągniętych w wir machinacji Lucyfera to czysta przyjemność i choćby dla takich anegdotek mimo wszystko warto czytać komiks o diable, który znudził się swoją pozycją i odszedł, żeby zacząć mieszać na własną rękę.
Jedną z takich perełek jest czterdziestoośmiostronicowa opowieść zawarta w ósmym tomie cyklu, wydanym u nas pod tytułem Wilk pod drzewem, zatytułowana Liith i sięgająca ku samym korzeniom lucyferycznego mitu, oczywiście odpowiednio przetworzonego. Carey pokazuje nam, co skłoniło Samaela do wypowiedzenia posłuszeństwa Jahwe i, w konsekwencji, rozłamu w niebiańskich szeregach. I, jakżeby inaczej, dokonuje – po raz kolejny zresztą – swoistego przewartościowania mitów, jakie stoją u podstaw naszego kręgu kulturowego.
Trzeba to sobie powiedzieć otwarcie – u Carey’a cała ta sprawa z Niebem i Piekłem nie jest tak prosta, jak na niedzielnym kazaniu. Owszem, Lucyfera trudno nazwać postacią pozytywną, kieruje się on jednak pewnym kodeksem honorowym, którego skrupulatnie przestrzega, zaś jego pobudki – czyli próba uzyskania niezależności absolutnej – mogą budzić zrozumienie czy nawet aprobatę. Z drugiej strony mamy anioły, przedstawione w sposób niebudzący sympatii, choć w zasadzie zgodnie z większością kanonicznych dla chrześcijaństwa pism. Robert Crumb powiedział kiedyś, że aby ośmieszyć Biblię, nie trzeba jej parodiować, wystarczy przedstawić ją dokładnie, w najdrobniejszych szczegółach. Carey właśnie robi coś takiego z aniołami. Przedstawia te istoty dwojako – albo jako bezwolną masę ślepo zawierzającą Woli Boskiej (albo choć Woli Tego, Któremu Wydaje Się, Że Wypełnia Wolę Boską) albo jednostki pokroju Amenadiela czy Remiela – zadufane w sobie indywidua, które uważają, że ich stanowiska boskiego powiernika nobilitują ich do poczucia wyższości względem absolutnie każdego.* Na ich tle Światło Niosący wypada zaskakująco pozytywnie, nie będąc postacią z natury okrutną, niemal zawsze traktującą wszystkich z uprzejmością, przedkładającą pragmatyzm nad idiotyczne zrywy honoru, które z kolei nagminnie przydarzają się aniołom (i stanowią solidny fundament pod hipotezę, że careyowskie anioły muszą być jakoś spokrewnione z Polakami).
Tak jest zresztą i w Lilith. główny bohater, choć wciąż jeszcze niezbuntowany, ma już ugruntowane zdanie o Jahwe i innych aniołach. Bunt Lilith budzi jego fascynację i niejako inspiruje go do porzucenia ścieżki pokornego wyznawcy Boga. Jego transformacja z Samaela w Lucyfera przebiega jednak w tle, niejako na uboczu głównego wątku, którym jest budowa Srebrnego Miasta i wiążące się z nią perturbacje. Niebiański architekt Ibriel daje się uwieść Lilith, czego konsekwencją są narodziny Briadacha. Postawiony w obliczu tego faktu anioł zachowuje się skrajnie niedojrzale i nieodpowiedzialnie, co w konsekwencji doprowadza do tragicznego finału.
Wróćmy jednak do Samaela, który w konfrontacji z Lilith zaczyna poważnie myśleć o buncie. Carey przewartościował tu obie strony konfliktu i przedstawił nam tę klasyczną opowieść jako próbę obrony indywidualizmu w starciu z dogmatycznie ugruntowanym autorytetem (bo nie ma większego autorytetu, niż Bóg). Mówiąc wprost – rebelia Lucyfera ma charakter nie zamachu stanu, a deklaracji niezależności, która jest nie do zaakceptowania przez Niebo, ponieważ Niebo z racji własnego statusu reprezentuje wszelkie Dobro (przez duże D), a zatem każda alternatywa nie może być niczym innym, niż tylko Złem (przez równie wielkie Z). O tym opowiada cały cykl Lucyfer. Nie jest to, ma się rozumieć, koncept nowy, bo podobne dywagacja prowadzono co najmniej od czasów Oświecenia, ale we współczesnej kulturze popularnej to właśnie careyowska saga graficzna** porusza ten temat w sposób najbardziej kompleksowy, nawet, jeśli czasami ginie to pod płaszczykiem dynamicznej opowieści sensacyjnej z istotami mitycznymi w rolach głównych. Właśnie dla takich smaczków warto kupować kolejne tomy serii i mam nadzieję, że ich ilość nie zmniejszy się w kolejnych tomach jakoś drastycznie, bo w taki wypadku będę musiał na nowo rozważyć sensowność inwestowania w coraz mniej trzymający się kupy komiks.
______________
*Chyba każdy z nas w swoim życiu spotkał przynajmniej jednego takiego księdza.
**no dobrze – careyowski komiks…
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz