niedziela, 30 września 2012

Schowek na krańcu świata

fragment grafiki autorstwa Tomio Kajiro, całość tutaj.

















Normalni ludzie mają normalne problemy egzystencjalne – co nas czeka po śmierci, czy Bóg istnieje, czy życie ma jakiś sens i tak dalej. Ostatnimi czasy moje problemy egzystencjalne ograniczają się do „o czym napisać w następnej notce?”, a dopiero z tego punktu startują wszelkie dylematy spowalniające żarna mojego umysłu. Przekleństwem cyklicznego trybu notkotwórczego jest niejednokrotny brak chwytliwego tematu, który pociągnąłby tego bloga. Innymi słowy, trzeba kombinować, szczególnie w sezonie ogórkowym. W tym jednak przypadku w ogóle nie musiałbym się wysilać, bo przecież tyle się ostatnio w popkulturze dzieje. Wystartował nowy sezon Doctora Who i niech mnie diabli, jeżeli nie będzie to najlepszy sezon z dotychczasowych. Ukazała się nowa płyta Amandy Palmer, która (Amanda, nie płyta) w promującym ją teledysku stara się udowodnić, że nieogolone pachy też mogą być seksowne i, zabijcie mnie, ale całkiem nieźle jej to wychodzi. Arjen Anthony Lucassen pracuje nad nowym materiałem i spokojnie mógłbym strzelić długi tekst o moich oczekiwaniach względem tego projektu. Tweaker Chrisa Vrenny (czytaj – człowieka, który skomponował ścieżkę dźwiękową do American McGee’s Alice) dosłownie za momencik wypuszcza kolejny krążek. Manzoku wstaje z grobu i – Cthulhu, mój Cthulhu! – wydało kolejny tom Koziorożca! Jakby tego było mało, wyszedł już pierwszy sezon Metal Hurlant Chronicles, serialu, który pokazuje, jak powinno kręcić się ekranizacje europejskich komiksów z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Innymi słowy, dzieje się. I to sporo.

Mógłbym zacząć rozwodzić się na którykolwiek z tych tematów i skończyłoby się to najpewniej na sążnistej notce, którą z czystym sumieniem mógłbym opublikować na blogu. Zamiast tego opowiem jednak o czymś innym – czymś, o czym planowałem opowiedzieć już od dawna, ale nie miałem żadnej okazji, bo, jak zdążyliście już zapewne zauważyć, na Mistycyzmie Popkulturowym trudno szukać tradycyjnych recenzji, rankingów tudzież innych kojarzonych zazwyczaj z blogonautyką krótkich form publicystycznych. Nie miałem zatem odpowiedniego kontekstu, by osadzić tę recenzjo-polecankę, którą koniec końców, publikuję. Ot tak, bez żadnego kontekstu.

Jeśli jednak ktoś kontekstu wymaga, mogę służyć pewną anegdotką wprowadzającą. Otóż, w czasie oczekiwania na kolejny sezon Doctora Who szukałem jakiegoś zamiennika, który załagodziłby męki oczekiwania.  Oczywiście, Doctor Who to serial specyficzny – z widowiska familijnego wyewoluował w widowisko dla nerdów, szybki, dynamiczny serial przygodowy z szerokim wachlarzem po prostu genialnych koncepcji (i chyba najbardziej upierdliwym fandomem w historii popkultury). Trudno znaleźć coś podobnego, a zarazem nieinfantylnego, niepłaskiego i generalnie dającego się oglądać. Kiedy, zniechęcony, machnąłem ręką na kolejny serial, który nie spełniał moich oczekiwań w tym względzie, w ręce wpadł mi pilot Warehouse 13 rodem z niesławnej stacji SyFy. Piszę „niesławnej”, bo w dużym stopniu odpowiedzialnej za śmierć tradycyjnego kosmicznego science-fiction w telewizji, bezlitośnie zarzynając Stargate i Battlestar Gallactica, dwie legendarne już marki, które mają na całym świecie rzesze bezgranicznie oddanych fanów. Wróćmy jednak do Warehouse 13.

Początkowo serial wygląda jak kolejna nieudolna kopia nieodżałowanego X-Files. Mamy zatem dwoje głównych bohaterów płci przeciwnej z diametralnie różnymi charakterami, na czym w znacznej mierze opiera się dynamizm serialu. Mamy tajemniczą organizację zajmującą się gromadzeniem tak zwanych artefaktów – różnorakich przedmiotów obdarzonych przedziwnymi właściwościami, które potencjalnie mogą być niebezpieczne dla postronnych. Mamy śledztwa, dramatyczne zwroty akcji – nadprzyrodzony procedural, jakich doświadczaliśmy już zdecydowanie zbyt wiele. Tylko, że diabeł tkwi w szczegółach i Warehouse 13 nie do końca jest tym, na co wygląda.

Przede wszystkim – bohaterowie. Pragmatyczna Myka Bering i beztroski Pete Lattimer, dwójka agentów terenowych zajmujących się tropieniem i przechwytywaniem artefaktów, mimo początkowego schematyzmu okazują się naprawdę sympatycznymi bohaterami, których losy śledzi się z prawdziwą satysfakcją. Każde z nich ma przeszłość, która dopada ich w niektórych odcinkach i z którą muszą sobie poradzić. Dodatkowo olbrzymi plus dla scenarzystów, którzy zdecydowali się nie wikłać ich w żaden romans. Na Myce i Pete’cie wyliczanka się jednak dopiero się zaczyna. Dwójce agentów patronuje Artie Nielsen, posunięty już nieco w latach, ale wciąż żwawy naczelnik tytułowego Magazynu. W kolejnych odcinkach do ekipy dołącza Claudia Donovan, nastoletnia rudowłosa specjalistka od komputerów. Wiem, co sobie myślicie i faktycznie, może się tak wydawać, ale nie – Claudia nie jest postacią fanserwisową. A raczej – nie przede wszystkim. To także sympatyczna, konsekwentnie rozwijana bohaterka. Dodajmy do tego enigmatyczną Panią Frederic, przedstawicielkę trzymającej pieczę nad Magazynem organizacji Regentów i kilka barwnych, często powracających postaci drugoplanowych i już mamy dość wyraźny obraz. Przez serial przewija się naprawdę sporo postaci, w szczytowym okresie równolegle śledziliśmy losy sześciu czy nawet siedmiu bohaterów, a twórcom, nie dość, że udało się zapanować nad tym galimatiasem, to jeszcze dzięki temu serial prawie pozbawiony jest nużących, niepotrzebnych wątków.

Sama koncepcja artefaktów też jest strzałem w dziesiątkę – w Magazynie składowane są takie cuda jak lustro Lewisa Carrolla czy pióro Edgara Allana Poego. Twórcy w przemyślny sposób rozwijają mitologię serialu, podczepiając pod nią ikoniczne postaci pokroju wyżej wymienionych, co nadaje serialowi ciekawego posmaku. A kiedy na arenę wydarzeń wkracza H.G. Wells we własnej osobie (świetny patent na tę postać, tak przy okazji), to już w ogóle robi się niesamowicie i moja wewnętrzna fangirl do istnienia której zazwyczaj się nie przyznaję, piszczy z radości (Wehikuł Czasu był moją trzecią powieścią science-ficiton, jaką w życiu czytałem). Dodajmy też, że agenci Magazynu standardowo korzystają z paralizatorów Tesli oraz komunikatorów audiowizualnych pomysłu Philo Farnswortha. W ogóle nagromadzenie stylowych gadżetów, pomiędzy którymi obracają się bohaterowie nadaje serialowi pysznego steampunkowo-dieselpunkowego smaczku. Wyłapywanie rozmaitych nawiązań (niestety, przeważnie podanych w łopatologiczny sposób) to jeden z głównych punktów programu każdego odcinka.

To, co sprawia, że serial może być przyzwoitym substytutem brytyjskiego hitu jest zaskakująco lekki, przygodowy klimat charakteryzujący serial. Bohaterowie, chwilami niemal na granicy parodii, podchodzą do kolejnych spraw niemal doctorowym humorem i entuzjazmem, szczodrze sypiąc niekiedy naprawdę niezłymi żartami. Akcja gna do przodu na złamanie karku, kolejne perypetie bohaterów nie pozwalają na chwilę wytchnienia, zaś koszmarne CGI w co poniektórych odcinkach przypominają nieodżałowaną epokę równie nieodżałowanego Ecclestona. Obstawiam, że cała ta magazynowa hałastra błyskawicznie odnalazłaby się na pokładzie TARDIS, przez spory okres czasu przyćmiewając jej prawowitego właściciela.

Początkowo traktowałem ten serial właśnie, jako wyrób doctoropodobny, pozwalający przetrwać kolejne, zdecydowanie zbyt częste i zbyt długie, przerwy w nadawaniu brytyjskiego serialu. I jako taki sprawdza się świetnie, mało tego – w niektórych wypadkach Doctora wręcz wyprzedza. Ot, choćby wzmiankowana już liczna obsada pełna wyrazistych, różniących się od siebie bohaterów i bohaterek. Jeśli oglądaliście już odcinek Dinosaurs on a Spaceship wiecie, jak dobrze robi Doctorowi liczna gromadka choćby doraźnie powołanych towarzyszy. Tutaj – w Warehouse 13 – mamy to praktycznie co odcinek. Ponadto – konsekwentnie prowadzona fabuła, z niespodziewanymi zwrotami akcji i bez trollowania w stylu Moffata (wiem, że to ma swoich fanów, ale mnie po prostu irytuje).

Może czasem scenarzystom zdarza się przeszarżować. Może niekiedy motywacje bohaterów są nieczytelne czy wręcz niewiarygodne. Ale nie psuje to generalnie znakomitej oceny serialu. Zdaję sobie sprawę, że potraktowałem go tutaj skrótowo i pobieżnie – zrobiłem to z premedytacją. Bo widzicie – w chwili, gdy piszę te słowa, oczekuję na ostatni w najbliższym czasie odcinek Doctora Who. I znowu będę na głodzie, podobnie jak zresztą wszyscy fani serialu. Ale tym razem mam zamiennik, który z upływem czasu i sezonów przestał być zamiennikiem, a stał się pełnoprawnym dziełem, które ogląda się nie „zamiast” tylko „obok”. A jeśli „obok” odnosi się do takiego serialu jak Doctor Who to już możemy mówić o rzeczy co najmniej znakomitej.

5 komentarzy :

  1. Zdołałeś tą notką mnie przekonać. Jak tylko znajdę chwilę to Warehouse 13 zdecydowanie obejrzę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ha, odgrzebałam to.
    Otóż zaczęłam oglądać Warehouse 13 właśnie z Twojego powodu, znaczit - po prostu mnie zachęciłeś. Przebrnęłam przez pilota (który średnio mnie zachęcił), dalej już oglądałam z przyjemnością :)
    Dzięki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma za co.

      Daleko już dotarłaś? Jak się podoba? Od razu trzeba zaznaczyć, że cała zabawa zaczyna się dopiero od chwili, kiedy na arenę wydarzeń wkroczy H.G. Wells.

      Usuń
    2. Niedaleko niestety, siedzę jeszcze w pierwszym sezonie. But soon, my friend, soon!

      Usuń
    3. Czyli MacPherson. Też fajny.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...