fragment grafiki autorstwa Ricardo Pelaeza, całość tutaj.
|
Jako, że jest to notka o Julesie Vernem, to muszę w niej wspomnieć o tej anegdotce, jakoby pierwotnie głównym bohaterem 20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi miał być Polak, jednakże wydawca Verne’a nie chciał niepotrzebnie denerwować Rosjan, toteż nakazał autorowi zmianę. I tak słynny na cały świat kapitan Nemo stał się hinduskim księciem Dakkar. Narażanie się Anglikom nie było już takie ryzykowne. Wspominam o tym tylko z jednego powodu – niepisane prawo mówi, że każdy opublikowany w języku polskim tekst traktujący o francuskim wizjonerze i dziadku fantastyki naukowej musi zawierać ową anegdotkę. W przeciwnym wypadku w komentarzach natychmiast pojawiłby się jakiś mędrek „zdradzający” tę ciekawostkę z namaszczeniem godnym historyka literatury odkrywającego nieznane dotąd dzieło wielkiego artysty, najprawdopodobniej zaczynając swoją wypowiedź od słów „Nie wiem czy wiesz, ale…”. Chciałbym tego uniknąć, toteż niniejszym odbębniam ów program obowiązkowy i przechodzę do właściwej części notki. Albo nie. Zanim to zrobię, podam inną mniej znaną (i cieszącą się zdecydowanie mniejszą popularnością) anegdotkę odnośnie Verne’a i „sprawy Polskiej”. Otóż w 1848 roku w Paryżu dość szeroko omawiano ówczesną sytuację polityczną naszego kraju. Spowodowane to było oczywiście tamtejszą Wiosną Ludów i jej krwawymi następstwami, które przetoczyły się przez stolicę Francji. Sam Verne zainteresował się tą sprawą na tyle, by napisać krótką rozprawkę pod jakże wymownym tytułem Czy Francja ma moralny obowiązek pomagać Polsce? w której jednoznacznie stwierdził, iż Francuzi dosyć już Polakom napomagali, niech teraz nadwiślański kraj radzi sobie sam. Mam nadzieję, że tą historyjką przekułem nieco balon samozadowolenia wszystkich fanów „Właściwie-to-Polaka-Kapitana-Nemo”.
O Vernem można pisać dużo. Gdybym miał wskazać jednego autora, który zrobił tak wiele dla ukochanej przeze mnie fantastyki naukowej to byłby właśnie wizjoner z Nantes. Można się oczywiście kłócić, że to przecież nie jest żaden pisarz science-fiction, ale ja wyznaję pogląd, że gdyby nie Verne, w ogóle nie byłoby żadnej science-fiction – a przynajmniej nie takiej, jaką znamy dzisiaj. Pisarze sięgnęli do Verne’a i wyciągnęli zeń fantastykę naukową. Kilkadziesiąt lat później inni pisarze sięgnęli raz jeszcze, ale tym razem wyciągnęli steampunk. Czekam z niecierpliwością na to, co za kolejne kilka dekad wyciągnie z Verne’a następne pokolenie pisarzy. A jest z czego wyciągać – sama seria „Niezwykłe Podróże” to przeszło pięćdziesiąt książek, a przecież są jeszcze powieści spoza tego cyklu, sztuki teatralne, poematy… Mało kto zdaje sobie sprawę, jak płodnym i wszechstronnym autorem był Verne, zwłaszcza, że do ogólnie rozumianego mainstreamu przedarło się zaskakująco niewiele jego książek – jestem przekonany, że nawet większość czytelników niniejszego bloga bez uciekania się do Wikipedii nie potrafiłaby wymienić tytułów książek tak zwanej dużej trylogii vernowskiej (choć z przyjemnością bym się rozczarował), w skład której wchodzi najpopularniejsza bodaj powieść genialnego Francuza – 20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi.
Poza tym właśnie utworem i kilkoma bardziej znanymi powieściami Verne’a – Wyprawa do wnętrza Ziemi, W 80 dni dookoła świata – twórczość autora pozostaje właściwie nieznana. A szkoda, bo przez to Jules Verne okrzepł w świadomości odbiorców jako autor powieści przygodowo-fantastycznych, celebrujących ludzki potencjał, potęgę rozumu człowieczego, powieści lekkich, optymistycznych i dynamicznych (wziąwszy poprawkę na tamte czasy, ma się rozumieć, choć i dziś czyta się przeważnie z zapartym tchem). Warto jednak wiedzieć, że Verne postawił sobie ambitny cel pisania o różnych ludziach wywodzących się z różnych kręgów kulturowych. To widać choćby w powieści Les Tribulations d’un Chinois en Chine* przedstawiającej losy zblazowanego Chińczyka, który wydaje wyrok śmierci na samego siebie, chcąc przeżyć jakiekolwiek „prawdziwe wzruszenie” choćby miało być ono ostatnią rzeczą, jakiej doświadczy. Powieść ma dość żywe tempo, zaś zaskakujące zakończenie obnaża jej przypowieściowy charakter – z całego serca polecam. Stereotyp Verne’a jako naiwnego idealisty całym sercem wierzącego w potęgę ludzkiego rozumu i szlachetności wziął się z najzwyklejszej w świecie pazerności. Nie z pazerności samego autora, a jego wydawcy – Pierre’a-Julesa Hetzela. Tak, tego samego, który zdepolonizował kapitana Nemo. Historia jest o tyle ciekawa, że pozwolę ją sobie opisać dość szczegółowo.
Drogi Verne’a i Hetzela skrzyżowały się w 1862 roku, gdy ten drugi zajmował się rozkręcaniem interesu wydawniczego – pisemka dla dzieci i młodzieży zatytułowanego Le Magasin d’éducation et de récréation (Magazyn wiedzy i rozrywki) i, w związku z tym, poszukiwał potencjalnych współautorów periodyku. Na Verne’a natrafił za pośrednictwem ich wspólnego znajomego, Alfreda Guezeneca (znanego bardziej pod pseudonimem de Bréhat), też zresztą pisarza. Verne był podówczas wziętym maklerem giełdowym i gdyby nie jego głębokie zamiłowanie do pióra, pewnie nie zrezygnowałby z lukratywnej kariery finansjera na rzecz poświęcenia się pracy twórczej. Verne dobrze znał wartość pieniądza – za swych studenckich czasów przymierał głodem, zaś jedyny wyjściowy komplet ubrań (frak plus buty) dzielił z kolegą ze stancji. Co prawda jego sytuacja poprawiła się po ożenku z dysponującą pokaźnym wianem Honorine de Viane Morel, ale Jules wciąż pamiętał wątpliwe uroki skromnego życia, co z pewnością skłoniło go do głębszego przemyślenia tej decyzji. Na szczęście artystyczna natura Francuza przeważyła nad przyziemnymi troskami i gdy Hetzel zwrócił się do niego z zapytaniem, czy nie dałby się wkręcić w pisanie przygodowych opowiastek dla młodzieży, Verne wyciągnął z szuflady Pięć tygodni w balonie, swój wydawniczy debiut, a zarazem pierwszy tom legendarnego cyklu „Niezwykłe Podróże”.
Wydana w 1863 powieść trafiła w doskonały moment – opowiadała bowiem o podniebnej eksploracji Afryki, a ten okres historii Europy upływał pod znakiem fascynacji tajemniczym, słabo zbadanym Czarnym Lądem. Pięć tygodni w balonie stała się bestsellerem, czytelnicy momentalnie zakochali się w lekkim, przygodowym klimacie charakterystycznym dla Verne’a, zaś Pierre-Jules Hetzel zrozumiał, że trafiła mu się kura znosząca złote jaja. Umowa, jaką podpisał z Julesem Vernem nie była dla tego ostatniego zbyt korzystna – wydawca zgarniał zbójecko wysoką gażę, debiutującemu pisarzowi jednak zdawało się to nie przeszkadzać. Przynajmniej do czasu – kontrakt kilkukrotnie renegocjowano, mimo wszystko jednak, to właśnie Hetzel (a później i jego syn) był tym, który na sukcesie prozy Verne’a spasł się najbardziej. Myślę, że to krzepiąca myśl dla współczesnych pisarzy – nie wy jedni, moi drodzy, jesteście dymani przez wydawców, to tradycja sięgająca samych początków kultury popularnej.
Drugą książką Verne’a był Paryż w XX wieku, książka tak odmienna od debiutu, jak to tylko możliwe. Paryż snuł historię antyutopijnej przyszłości i młodzieńca, który nie może się w niej odnaleźć. W fabule widać reminiscencje po osobistych przeżyciach autora – podobnie jak główny bohater Paryża, Verne sprzeciwiał się otoczeniu, które koniecznie chciało go wtłoczyć w rolę spadkobiercy ojcowskiej kancelarii adwokackiej. Powieść była zaskakująco pesymistyczna i ponura, nic zatem dziwnego, że Hetzel odmówił jej publikacji. Przekaz był jasny – ludzie chcą lekkiej, przygodowej rozrywki, nie jakichś tam smętów. Verne ma zatem pisać tak, a nie inaczej. Pisarz podporządkował się więc twardym wymogom rynku. Tworzył powieści takie, z jakich znamy go dzisiaj. Ale nie zawsze i nie do końca.
Pisałem już kiedyś o tym – Robur Zdobywca, zapomniany geniusz Verne’a przyćmiony sławą Kapitana Nemo to postać niezwykle kontrowersyjna, zupełnie inna od przeważnie szlachetnych i pełnych najszczerzej dobrych chęci naukowców i inżynierów, którzy swoją pracą chcą uwznioślić cały rodzaj ludzki. Robur jest inny, przemierza nieboskłon na swym „Albatrosie” niczym Kapitan Nemo oceany w „Nautilusie”, jednak w przeciwieństwie do księcia Dakkar, zamiary samozwańczego Pana Świata pozostają nieznane, lecz z całą pewnością złowieszcze. W dylogii o Roburze zawarł więc Verne przestrogę przed nauką w nieodpowiednich rękach, która może stać się śmiertelnie niebezpiecznym narzędziem.
W jednej z poprzednich notek żartowałem o tym, że Verne jest prekursorem cyberpunku. To oczywiście zbytnie uproszczenie i trzeba naprawdę dużej dozy dobrej woli i myślenia życzeniowego, by dość do takich wniosków. Warto jednak pamiętać, że Verne nie był takim bezkrytycznym idealistą, za jakiego go dzisiaj uważa i gdyby nie pewien zachowawczy wydawca, może faktycznie przyspieszyłby dojrzewanie fantastyki naukowej o jakieś sto lat.
___________
*celowo podaję oryginalny tytuł, bo każde polskie wydanie znacznie różniło się pod tym względem. Kto zainteresowany, na pewno zdoła wyguglać.
Nie wiedziałam, że Verne miał męża, ale biorąc pod uwagę jego wizjonerstwo i futuryzm, nie jest to aż tak dziwne. (BP, NMSP)
OdpowiedzUsuńA tak na serio, ja uważam, że książki Verne'a się zestarzały, a e nie chodzi bynajmniej o wizję przyszłości, ale o styl. Autor, zresztą zrozumiale, praktykuje długie opisy, np. fauny i flory morskiej, które w dzisiejszych książkach, w dobie telewizji i internetu, racji bytu nie mają, bo spowalniają akcję.
@Nie wiedziałam, że Verne miał męża,
OdpowiedzUsuńA, przepraszam. Palce szybsze od mózgu... Już poprawione, dzięki za zwrócenie uwagi.
Lubie Verne'a, ale fantastyka powstalaby bez niego, tak samo jak i Steampunk. Niestety szanowny pan Juliusz nie istnial w praktyce w swiecie Anglosaskim, co bylo spowodowane tym, ze jego tlumaczenia byly wyjatkowo wrecz marnej jakosci. Klasykiem literatury stal sie tak na prawde dopiero po 2 Wojnie swiatowej. Cala anglojezyczna wspolczesna fantastyka naukowa opiera sie na Wellsie i dodanemu do tego tzw. pulpowi (Burroughs i wielu innych). To samo i ze steampunkiem, ktorego "tworca", czyli K. W. Jeter zaczal od kontynuacji Wechikulu czasu, a nie 20000 mil podmorskiej zeglugi. W zwiazku z tym nie przesadzajmy z wplywem "naszego Francuza", ktory byl (Srebrny Glob), ale nie byl decydujacy dla gatunku literackiego jako takiego.
OdpowiedzUsuńSkąd niezwerbalizowane założenie, że akurat anglosaski krąg kulturowy był dla science-fiction kluczowy? Szczególnie, że w czasach Verne'a to francuski był na naszej planecie basiciem (no, powiedzmy. To uproszczenie, ale do zaakceptowania) i w dobrym tonie było znać język Julesa Verne'a. Szczególnie, że JV miał licznych naśladowców (spośród których moim ulubieńcem jest Gustave Le Rouge - notka już w drodze!).
UsuńFrancuski byl lingua franca az do Drugiej Wojny Swiatowej, ale tylko w literaturze i dyplomacji. Nie przekladalo sie to jednak na az tak powszechna znajomosc tego jezyka, jakby sie chcialo, nie wspominajac o tym, ze nie zawsze przekladalo sie to na lekture w danym jezyku. Bardzo dobrze to widac wlasnie po Vernie, ktory naprawde byl nieznanym, albo pogardzanym autorem. Gdyby byl to nawet w uproszczeniu "basic" XIX wieku, to jednak bylaby zdecydowanie lepsza o nim opinia. Zreszta nie wszedzie francuski byl tak silny, w bardzo wielu krajach niemiecki byl tym "lepszym jezykiem", co wynikalo z tego, ze byl on jezykiem nauki, a i dalej jest glownym jezykiem humanistyki.
UsuńMajac ten krotki wstep zwracam niesmialo uwage, ze odnioslem sie do zdania, ze nie byloby s-f bez Verne'a. Jak pokazalem, jednak powstalaby, bo w calym kregu kultury anglosaskiej fantastyka pojawila sie bez wplywu i znaczenia Julisza V.
Odnosnie bronienia honoru Francuzow na polu literatury i ich roli dla fantastyki nie mam zamiaru sie zbytnio sprzeczac (choc osobiscie uwazam, ze nie byl on zbyt znaczacy).
@Hint
Usuń"zwracam niesmialo uwage, ze odnioslem sie do zdania, ze nie byloby s-f bez Verne'a."
Napisałem, że nie byłoby fantastyki naukowej w jej obecnym kształcie.
"Odnosnie bronienia honoru Francuzow na polu literatury i ich roli dla fantastyki nie mam zamiaru sie zbytnio sprzeczac (choc osobiscie uwazam, ze nie byl on zbyt znaczacy)."
Tu już nie wolno mi się zgodzić. Choćby za samego Moebiusa należy się Francuzom zaszczytne miejsce na tym polu.
Zacytuje: "ale ja wyznaję pogląd, że gdyby nie Verne, w ogóle nie byłoby żadnej science-fiction – a przynajmniej nie takiej, jaką znamy dzisiaj". To zdanie mozna jednak znaczy, ze "nie byloby", a gdyby jakims cudem bylaby, to inaczej wygladalaby. To jest troche co innego.
UsuńCo do Moebiusa, ale tez kilku innych tworcow komiksow, to zgoda. Jednak w tej brutalnej "globalnej" rzeczywistosci, to juz nie wyglada tak rozowo. Zreszta Moebius czesto pracowal z nie-francuzami, jak Jodo. Jak jednak wspomnialem, nie zamierzam sie odnosnie tej sprawy klocic
Moja vernofilia zapewne chwilowo wykrzywiła mi optykę. Myslę, że nie jest to jednak rzecz, o którą byłby sens kruszyć kopię.
UsuńŚwietna notka. Ja na przykład nei wiedziałem tego wszystkiego.
OdpowiedzUsuń