niedziela, 1 kwietnia 2012

Cieszmy się

fragment grafiki autorstwa Césara Moreno, całość tutaj.

Kiedy odkryłem zespół The Polyphonic Spree* moja pierwsza myśl była zapewne stuprocentowo kompatybilna z refleksjami większości postawionych w tej sytuacji ludzi, mianowicie – „Czy to są jakieś religijne świry?”. Na swoje (i wszystkich tych, którzy się nacięli) usprawiedliwienie mogę napisać, że pomylić było się dosyć łatwo – na image formacji składają się długie, białe szaty noszone przez członków zespołu, uduchowione teksty oraz, przede wszystkim, iście franciszkańska afirmacja życia i nadnaturalnej niemal witalności. Dodajmy do tego sporą liczebność tej rozbrykanej gromadki i frontmana zespołu, Tima DeLaughtera, który swoją charyzmą rymować się może z jakimś samozwańczym guru religijnej sekty i już mamy pełen obraz tego nietuzinkowego projektu muzycznego. Słuchanie piosenek PS to dla współczesnego odbiorcy dość specyficzne, choć niewątpliwie bardzo przyjemne, przeżycie. Przyzwyczajeni do tej wszechobecnej mody na mrok i posępność, do współczesnego ideału bohatera popkulturowego jako cynicznego dupka taka eksplozja totalnie bezpretensjonalnej pozytywnej energii może obudzić konfuzję. To bardzo ciekawe, jak identyfikujemy tego typu wartości względem religii.

Podejście „Siedzi przy ognisku z grupką rówieśników i księdzem grającym na gitarze i śpiewa, jak bardzo kocha Pana Jezusa = jest z nim coś bardzo nie tak” jest dosyć powszechne nawet pośród moich umiarkowanie katolickich znajomych, o ateistach już nie wspominając. Długo się zastanawiałem, czy poruszyć tu ten temat, ale jeśli prowadzi się bloga o wiadomej nazwie, to nie ucieknie się od konfrontacji z sacrum. W dzisiejszych czasach upadającej duchowości to właśnie taka najprostsza mistyka na najbardziej fundamentalnym, bazowym poziomie może być najmocniejszym punktem wielkich religii. Nie zatem – sympozja teologiczne i chłód bijący od kamiennej posadzki katedry, a krzepiące poczucie wspólnoty poparte nieracjonalnym, ale jakże pożądanym przeświadczeniem, że jakoś to wszystko się ułoży, że jeszcze będzie dobrze.

W tym aspekcie kultura popularna dostarcza nam zaskakująco mało przeżyć o porównywalnym charakterze. Zwykle dzieła popkultury stymulują nasze najbardziej gwałtowne emocje – strach, gniew, zaskoczenie, radość. To oczywiste, w końcu uczucia o najwyrazistszej konsystencji najłatwiej z nas wydobyć. Gdy twórca horroru chce przestraszyć, częściej po prostu niespodziewanie klaśnie nam za plecami, niż pokusi się o skonstruowanie klimatycznej fabuły, w której każdy kolejny stopień zrozumienia będzie niósł ze sobą coraz większe stężenie niepokoju. Z oczywistych względów najwięcej w tym względzie może ugrać, nomen omen, muzyka. O muzyce na Mistycyzmie Popkulturowym piszę stosunkowo mało, bo spośród wszystkich, właśnie to medium ma najmniejszy potencjał fabularny, to właśnie ten aspekt interesuje mnie w kulturze popularnej najmocniej. Jako się jednak kiedyś rzekło – nie ma medium lepszego i gorszego, Gdzie muzyka nie daje rady fabularnie, tam rekompensuje sobie emocjonalnym oddziaływaniem na odbiorcę.

Odkryłem ostatnio zespół, który w moim rankingu zajmuje zaszczytne miejsce „bandu, którego nie da się wygooglać”. Niedowiarków zapraszam do własnoręcznego przetestowania – zespół zwie się Joseph & Joseph i bankowo nigdy bym o nim nie usłyszał, gdyby nie głupie omsknięcie palca na lewym przycisku myszki, które zawiodło mnie na stronę, gdzie legalnie i za darmo mogę sobie posłuchać ich płyty. Poza tym, że istnieją i nagrali tę jedną płytę nie wiem o nich absolutnie nic, bo doklikanie się do jakiegokolwiek miejsca, w którym dowiedziałbym się czegokolwiek o J&J przekracza moje umiejętności w zakresie google-fu. A bardzo bym chciał się czegoś dowiedzieć, bo tworzona przez nich muzyka najzwyczajniej w świecie przypadła mi do gustu – krótko pisząc, robi mi się od niej błogo. Poważnie – to taki zagraniczny odpowiednik Kawałka Kulki, tyle tylko, że bez studenciakowskiego zadęctwa i z większą klasą.

Widzę jednak, że za bardzo odjeżdżam w dygresje, dlatego chciałbym zakończyć małym apelem – cieszmy się. Nie trzeba być gorliwym chrześcijaninem, by doświadczyć tego uczucia (tak, słynne demotywatorowe „Te uczucie”). Cieszmy się i radujmy. Religia nie jest potrzebna do wyzwolenia mistycznych uczuć.

_________________
*a stało się to za sprawą chyba najsympatyczniejszego covera Nirvany ever.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...