![]() |
fragment grafiki autorstwa Skottiego Younga, całość tutaj.
|
Fanfiki – czyli mniej lub bardziej luźne wariacje na temat jakiegoś popkulturowego dzieła lub zjawiska pisane przez owego dzieła fanów – to temat dość rozległy. Same zjawisko fan fiction jest niemal tak stare, jak sama popkultura, w Polsce na większą skalę (wcześniej byli chyba tylko miłośnicy Star Wars) zagościło przy okazji Harry’ego Pottera, którego popularność zbiegła się z ekspansją cyfrowej rzeczywistości na nasz kraj. To się musiało skończyć w ten sposób – dziś żaden przyzwoity fanpage nie może obejść się bez podstrony, na której publikowana jest radosna twórczość fanów rozwijająca wątki przedmiotu uwielbienia. Szczerze powiedziawszy, istnienie takiego zjawiska przyjmuję z zerowym zdziwieniem.
Generalnie nie czytam fanfików – są to zwykle bardzo, ale to bardzo źle napisane rzeczy. Rozumiem to – ostatecznie fan fiction to taki literacki odpowiednik karaoke, gdzie każdy może się pobawić w Pana Pisarza (albo Panią Pisarkę) i pochwalić się tym w kręgu podzielających pasję znajomych. Warto sobie to uświadomić, żeby potem nie zżynać się bez sensu, gdy natrafi się na fanfika, który w treści i/albo formie urąga nie tylko zasadom pisarstwa, ale i ogólnie przyjętemu zdrowemu rozsądkowi. Stąd mój brak zrozumienia dla rozmaitych blogasków, których jedynym celem jest rozkładanie na czynniki pierwsze tego typu teksty i wykazujące, dlaczego są one głupie. Moje drogie i moi drodzy – fanfiki nie są po to, by je czytać. Fanfiki są po to, by je pisać. Przyswoiwszy sobie tę prostą zasadę można sobie zaoszczędzić sporo nerwów (ale i może nas ominąć sporo zdrowej śmiechawki – w końcu każdy Miecz Przeznaczenia ma dwa ostrza).
Dlaczego napisanie dobrego fanfika jest zajęciem (niemal) niewykonalnym? Ja staram się omijać tego typu twórczość, bo dla mnie umiejętność kreowania własnych bohaterów i własnego uniwersum jest istotnym probierzem talentu i kreatywności. Jeśli ktoś musi podpierać się światem przedstawionym i realiami wymyślonymi przez kogoś innego, z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że w kwestii fabuły także nie będzie go stać na nic oryginalnego. Zresztą, z tego samego powodu nie czytam kontynuatorów sir Conana Arthura Doyle’a, Roberta E. Howarda czy książek z uniwersum Gwiezdnych Wojen. Ponadto, fanostwo może nieść ze sobą niebezpieczeństwo zbyt nabożnego stosunku do dzieła lub, wręcz przeciwnie – chęć poprawienia tego, co autor pierwowzoru, w mniemaniu autora fanfika zrobił źle. I wychodzi koszmarek, bo fanfikowiec to najczęściej typ szlachetnego, bo szlachetnego, ale jednak grafomana. A, z oczywistych względów, grafoman nie rozumie, czemu pewnych rzeczy w literaturze robić nie wolno.
Do napisania tej notki natchnęły mnie dwa wydarzenia. Pierwszym z nich było przeczytanie fabularyzowanej wersji gry Assassin’s Creed: Brotherhood. Mimo tego, że lekturę zakończyłem grubo ponad miesiąc temu, wciąż nie mogę uwierzyć, jak bardzo zła jest ta książka, jak sztywnym językiem została napisana, jak żenująco niską ma wartość literacką. Owszem, jak do każdego wyrobnika tego typu, który z rzadka wpadnie mi w ręce przed podjęciem lektury odpowiednio obniżyłem swoje oczekiwania, ale „Bractwo” nie niesie ze sobą nawet minimalnej przyjemności z czytania. Z fanfikami łączy go absolutna nieczytelność (czy wręcz – niepoczytalność) i oparcie na zapożyczonym kapitale fabularnym.
Drugie wydarzenie to odkrycie tak zwanego nazi-opka, ponoć uznanego za najgorszy polski fanfik wszech czasów. Z ciekawości złamałem swoją świętą zasadę nieczytania tego typu rzeczy i zapoznałem się z reprezentacyjnymi materiałami. Fakt, jest koszmarnie. To już nie jest niewinne literackie karaoke, to literacka masturbacja. Tym niemniej, nie rozumiem tej całej dramy, gdyby nie ona, to przeczytawszy pierwszy akapit, wzruszyłbym ramionami i zamknął kartę z opowiadaniem. I taka jest pointa dzisiejszej notki – nie czytajcie fanfików. W ogóle. Ja wiem, że czasem trafiają się prawdziwe perełki, ale to perły rzucone przed wieprze, bo z obserwacji wiem, iż jeśli ktoś od samego początku szybuje na cudzych skrzydłach, nie wykształci własnych. Ale może to tylko ja…