niedziela, 23 października 2011

Za mocno


fragment grafiki autorstwa Kamila Boettchera, całość tutaj.

Zanim przejdę do tematu notki czuję się w obowiązku coś zadeklarować. Chcę, żeby było jasne – nie jestem zacietrzewionym przeciwnikiem przemocy w kulturze popularnej, Widok brutalnych starć czy to na ekranie telewizora, czy to na monitorze komputera, czy to na kartach książki lub komiksu nie powoduje u mnie chęci wymachiwania pacyfistycznymi symbolami w powietrzu. Zdarza mi się grywać w gry pokroju Painkillera czy Bulletstorm, gdzie przemoc jest właściwie sednem rozgrywki, z której czerpię przyjemność. Notka nie jest zatem jakąś próbą kłamliwego szufladkowania całej kultury popularnej dokonywanego przez purytanina z dezaprobatą patrzącego na rozswawoloną obyczajowość. To na wypadek, gdyby ktoś zajrzał na tego bloga po raz pierwszy, bo stali bywalcy znają już raczej moje podejście do popkultury.

Abstrahując już kompletnie od rozmaitych filistrów palących na stosie DVDki z grami konsolowymi czy filmami akcji – popkultura wypełniona jest przemocą po same brzegi. Bitwy, wojny, walki, pojedynki zajmują większą część gier, filmów, komiksów i książek nastawionych na rozrywkę. Łatwo wyjaśnić, dlaczego tak jest – przemoc z oczywistych względów budzi w nas emocje, kojarzy się z bólem, fizycznymi obrażeniami i śmiercią, a te zagrożenia podkręcają w naszych organizmach poziom adrenaliny, nawet jeśli są obserwowane z bezpiecznej pozycji fotela stojącego naprzeciwko telewizora. Chcemy odczuwać ożywcze pobudzenie, a dobra popkultury w wydatny (i, co najważniejsze – bezpieczny) sposób emulują źródła tych doznań, nikogo przy okazji tak naprawdę nie krzywdząc. Sytuacja win-win.

Od jakiegoś czasu obserwuję u siebie wyraźną niechęć wobec tego typu produktów. Nie z powodu wewnętrznych zahamowani (nie mam żadnych – dziewczyny, mój numer do zdobycia za pośrednictwem maila, zapraszam), a przeświadczeniem, że granie przemocą to dla twórców pójście po linii najmniejszego oporu. Nie ma w tym przecież nic oryginalnego – kolejne strzelaniny powszednieją, wybuchy muszą się w końcu znudzić, a załatwienie problemu za pomocą serii z karabinu maszynowego stoi w moim osobistym rankingu tylko o jedną pozycję wyżej, niż deus ex machina. Najprawdopodobniej to wpływ Doctora Who, który pokazał mi, że można napisać dynamiczną, ciekawą i inteligentną fabułę bez uciekania się do podejścia „dajcie mi spluwę, a zrobię tu porządek”. Nawet w produktach spod znaku Gwiezdnych Wojen pacyfistyczne brednie Jedi są co najwyżej tłem do radosnej siekanki mieczem świetlnym.*

Przejrzałem ostatnio listę gier, które zaliczyłem w ostatnim czasie. Najdłuższa Podróż, obie Syberie, drugi Portal, gdzie przemoc jako droga do mety właściwie nie istnieje, Deus Ex, w którym zdjęcie palca ze spustu skutkuje wyższą notą pod koniec misji, Wiedźmin, gdzie wybory moralne są ważniejsze, niż machanie mieczem, Assassin’s Creed, w którego grałem raczej ze względu na niecodzienne realia, niż możliwość zabawy wysuwanym ostrzem… czyli jednak się da. Zastanawia mnie to, kiedy w końcu znudzi nam się rozsmarowywanie wrogów po kolejnych pomieszczeniach – przecież o wiele więcej satysfakcji przynosi przekradnięcie się przez lokację tak, żeby strzegący jej pacjent nie zorientował się nawet, że coś jest niehalo. Obstawiam, że nieprędko, bo wyrugowanie przemocy z ludzkiej psychiki to kwestia setek, jeśli nie tysięcy, lat, a nie kilku przesunięć popkulturowego wahadła. Tym niemniej, można by zacząć już od teraz, no bo szczerze – komu jeszcze się to nie znudziło?

______________________
*dla mnie zawsze trąciło to hipokryzją. Taki Jedi spokojnie mógłby zakończyć większość konfliktów w sumie bezkrwawo ("To nie są kłopoty, których szukacie"), jednak odcinanie kończyn lightsaberem zdaje się być dla dużej części rycerzy z odległej galaktyki jakimś dziwnym fetyszem.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...