niedziela, 11 września 2011

Suma naszych strachów

fragment grafiki autorstwa Patricka Browna, całość tutaj.

To, że popkultura zawsze grała na naszych lękach jest tak oczywistą oczywistością, że niemal rumienię się, zaczynając notkę w ten sposób. Sam gatunek horroru bazuje wszak na irracjonalnej chęci doświadczenia czegoś mrożącego krew w żyłach, czegoś co spowoduje, że na plecy wpełzną nam ciarki. Czemu tak bardzo pożądamy tego nieprzyjemnego uczucia? Jeśli chcecie się tego dowiedzieć… nie czytajcie dalej, bo notka będzie opowiadać o czymś zupełnie innym.

Gram sobie właśnie w Deus Ex: Human Revolution, ten przepiękny czarno-bursztynowy owoc tak lubianego przeze mnie cyberpunku, na przemian zachwycając się (Ach! Ta oprawa audiowizualna! Ach! To zbalansowanie rozgrywki! Ach! Ta niesamowita fabuła!) i lekko irytując (Ech… Czemu poziomy wczytują się tak powoli? Ech… Dlaczego AI przeciwników jest tak głupie? Ech… Dlaczego gra faworyzuje „cichociemnych”?*). Generalnie jednak jest to niesamowity, nowatorski projekt będący godnym następcą swoich zacnych poprzedniczek - zwłaszcza jedynki. Ale miało być o strachu. Do rzeczy zatem.

Pierwszy Deus Ex był tworem anachronicznym, powstał bowiem w okresie, gdy cyberpunk odchodził do lamusa. Była to absolutna końcówka XX wieku, cały świat świętował nadejście drugiego tysiąclecia i nic, absolutnie nic nie wskazywało na to, że już niedługo sielanka się skończy, a wraz z runięciem wież World Trade Center rozpoczną się raczej mało kolorowe czasy. Deus Ex był dzieckiem epoki post-9/11, choć powstał jeszcze przed zamachem. Można by rzec – twórcy przewidzieli nadejście tej paskudnej ery, już zawczasu wymazując WTC z krajobrazu futurystycznego Nowego Jorku. Human Revolution anachronizmem nie jest. I nie chodzi tylko o to, że jego akcja rozgrywa się w zasadzie w nieodległej przyszłości. Tu idzie o coś więcej – twórcy gry w ciekawy sposób grają na naszym strachu, nie chodzi mi tu jednak o osobiste lęki, a raczej te, które dzielą ze sobą całe społeczeństwa. Podobnie jak twórcy epoki cyberpunku snuli niewesołe wizje inspirowane zimnym konfliktem, tak współcześni post-cyberpunkowcy robią to samo, korzystając z tego, co przeraża nas obecnie.

A co nas przeraża? To, że nasz świat może zawalić się nam na głowy pod ciężarem kryzysu ekonomicznego. To, że ktoś rozpyli gaz w metrze albo podłoży bombę w prowincjonalnej podstawówce. Że multikulturowość pęknie jak mydlana bańka przekłuta igłą barier i nieporozumień na płaszczyźnie światopoglądowej. Panowie z Eiods Montreal wiedzą o tym doskonale – idzie mi głównie o najlepszy trailer wszechświata, aktorskie widowisko wystylizowane na zwiastun obrazoburczego filmu dokumentalnego. Czego my tam nie mamy? Uliczne burdy, demonstracje, zeznania anonimowych świadków, korporacyjna propaganda, pikujące w górę słupki giełdowych statystyk i siedzący na chodnikach ludzie proszący przechodniów o wsparcie finansowe. Chyba to właśnie ten ostatni element robi na nas największe wrażenie – ludzie z cybernetycznymi protezami, które powinny być przecież symbolem bogactwa i splendoru właścicieli, zmuszeni są żebrać o pieniądze na drogi i silnie uzależniający lek przeciw odrzuceniu przeszczepów. Nawet w tradycyjnych trailerach przewija się motyw ulicznych zamieszek, zresztą o wiele bardziej przejmujący, niż akrobacje Adama Jensena, głównego bohatera gry. Deus Ex Human Revolution bardzo sprawnie sięga ku naszemu umysłowi i uchyla drzwi, których wolelibyśmy nie widzieć otwartych na oścież.

Takie zagrywki zresztą nie są domeną jedynie Deus Exa. Najnowszy sezon nietuzinkowego serialu Torchwood odwołuje się do tego samego motywu – społeczeństwo się sypie. Tym razem punktem zapalnym jest nie rewolucja w protetyce, a Dzień Cudu – tajemniczy fenomen, który zablokował ludziom możliwość postradania życia. Gospodarka zrobiła salto w tył, cały system opieki zdrowotnej stanął na głowie, a opinia publiczna też wykonuje nieliche cyrkowe sztuczki. Scenarzysta serialu, Russell T Davies korzysta z okazji, by skrytykować ludzką naturę, przedstawić problem wykluczenia niektórych grup społecznych i zganić amerykańską służbę zdrowia. Choć o scenariuszu można powiedzieć kilka mało przyjemnych rzeczy, to trzeba przyznać - ten element wypadł jak należy. Przez pryzmat fikcji widzimy niewesołą rzeczywistość. Wszystko to oczywiście obok pościgów, strzelanin, tropienia spiskowej teorii dziejów i odważnych scen homoseksualnego seksu. W końcu to Torchwood.

Last and, unfortunately, least – Fear Itself, event wydawnictwa Marvel, które po raz kolejny chciało spróbować gorzkiego komentarza wobec otaczającego nas świata. FI w założeniach opierać miał się na strachu – grafiki promujące to wydarzenie przedstawiały najważniejszych bohaterów Domu Pomysłów w sytuacjach, których te postaci bały się najbardziej. I tak Captain America ze smutkiem pochyla się nad roztrzaskaną tarczą (co miało symbolizować utratę wiary w “rozbity” naród Amerykański), Scott “Cyclops” Summers zostaje zwizualizowany jako następca swojego zaprzysięgłego wroga, Magneto i tak dalej. Najciekawszą z punktu widzenia tej notki jest grafika przestawiająca Spider-Mana oglądającego przez wystawową szybę, jak otaczający go świat wali się pod naporem kryzysu, nieudolnych polityków i niepokoi społecznych. Jest to przepiękna scena, w której legendarny superbohater, który już wielokrotnie ocalił Ziemię (bądź spore jej obszary) bezradnie przygląda się, jak rzeczywistość chwieje się w posadach. I wie, że nic z tym nie może zrobić, bo – znów, jak w przypadku Civil War – wrogiem jest nie szalony naukowiec czy zbrodnicza organizacja, a wir przemian polityczno-społecznych, którego nie da się uderzyć, kopnąć, skrępować siecią i zostawić na pastwę policji. Event, co prawda, nie spełnił moich oczekiwań, bo szybko – zbyt szybko – zmienił się w masową naparzankę najpotężniejszych bohaterów Marvela wyposażonych w najróżniejsze wariacje na temat thorowego młotka (nie patrzcie się tak, nie ja to wymyśliłem), ale miał kilka scen, które faktycznie budziły niepokój. Choćby jedna z pierwszych sytuacji z pierwszego zeszytu, w której Steve Rogers stara się przemówić do rozsądku rozsierdzonemu tłumowi protestujących przeciwko postawieniu meczetu obok Ground Zero. Captain nie dość, że nie porwał tłumu, to jeszcze oberwał w głowę cegłówką… Tak, wiem, to jest głupie, że postać o refleksie przewyższającym Spider-Mana dostaje w głowę niewprawnie rzuconym pustakiem, ale można to wybaczyć, patrząc na wymowę całej sceny.

Jako samozwańczy mistyk popkulturowy pokuszę się w tym miejscu o małe proroctwo – o ile gospodarka w magiczny sposób się nie uzdrowi (a mało na to wskazuje), a walka ze światowym terroryzmem nie zacznie przynosić znaczących sukcesów (na to jeszcze mniej), jeśli niedawne wydarzenia z Wysp, Grecji czy Norwegii nie są jedynie incydentami, a zapowiedzią dalszych tragedii, czeka nas wielki renesans cyberpunku. Choć ani Torchwood, ani Fear Itself nie mają wiele wspólnego z tym gatunkiem, to jednak prezentują trend, który, przy sprzyjających wiatrach, może umożliwić nam dopłynięcie do post-cyberpunkowej zatoki, z której przez jakiś czas będziemy się przyglądać niewesołym czasom, w jakich przyszło nam egzystować. I choć gatunek darzę sporą dozą sympatii, to w tym przypadku jakoś nie raduję się na tę myśl…

________
*no dobra – to ostatnie aż tak bardzo mnie nie irytowało, bo tkwiący głęboko we mnie humanista warczy za każdym razem gdy pociągam za spust w sytuacji, gdy mogę tego uniknąć, toteż sam preferuję styl Sama Fishera.

2 komentarze :

  1. Świetny artykuł. Bardzo mi się podobał. Mimo, że ten wpis ma już swoje lata, lubię zaglądać do informacji, które w jakiś sposób wcześniej nie odkryłem. Chyba zacznę częściej odwiedzać ten blog:-)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...