niedziela, 29 maja 2011

Przesilenie


fragment grafiki autorstwa Bena Templesmitha, całość tutaj.
Stephen King w swojej znakomitej książce „Danse Macabre” poświęcił cały rozdział fenomenowi seriali telewizyjnych, którym Król – o ile mnie pamięć nie myli – nie wróżył ważnego miejsca w kulturze popularnej. Amerykański pisarz wskazywał na ograniczony budżet takich produkcji, utrudniającą zawieszenie niewiary cykliczność, a także telewizyjną cenzurę, która musiałaby zniweczyć jakąkolwiek konkretniejszą dramę. Słowem – seriale jako umilacze wieczorów, nie zaś poważniejsza rozrywka. King napisał „Danse Macabre” przeszło trzydzieści lat temu i to go poniekąd usprawiedliwia – na początku lat osiemdziesiątych nie mógł wszak przewidzieć takiej masowej inwazji telewizji kablowej na odbiorniki przeciętnych zjadaczy chleba.

Nie, nie napiszę, że zaczęło się od „House’a”, choć ten serial był kamieniem milowym. O tym za chwilę. Co ciekawe, nie napiszę, że zaczęło się od „X-Files”, choć i ten serial miał niebagatelną rolę na ostateczny kształt dzisiejszej sceny seriali telewizyjnych. Napiszę o kultowym niegdyś, a dziś już zupełnie pogrążonym w odmętach niepamięci serialu „Opowieści z krypty”. Coś świta? Na pewno – to był hit lat dziewięćdziesiątych (obok „Power Rangers”). Serial swoją ideą nawiązywał niejako do sławnej „Strefy Mroku”, choć od zacnego poprzednika odróżniał go groteskowo-sarkastyczny klimat. Reszta była w zasadzie bez zmian – autonomiczne epizody, ciekawe scenariusze, kultowe twarze… to właśnie zapomniane „Opowieści…” położyły kamień węgielny pod całą rzeszę mniej lub bardziej udanych serialików.

Nie od razu – później był, oczywiście, „X-Files” który właściwie ustalił serialowy kanon. Mamy głównych dwoje bohaterów, których dynamizm opiera się na silnych, lecz diametralnie różnych osobowościach. Mamy strukturę niepowiązanych ze sobą epizodów, w które wpleciono wątki ciągnące się przez całe sezony – tak, by zarówno fani, jak i widzowie „z doskoku” mieli coś dla siebie. Mamy wreszcie zabawę konwencją, przemyślane i oryginalne scenariusze, które stanowią ciekawe kompendium ludzkiej kreatywności. Nie przesadzam! Obejrzyjcie sobie kilka losowych odcinków – na cztery przeciętne będzie przynajmniej jeden, który zachwyci was treścią i/albo formą. Serial nie stracił nic ze swojej świeżości i na długo pozostanie niedoścignionym wzorem.

House był kolejnym przełomem, tym razem już permanentnym. Serial ten właściwie odmienił sposób, w jaki zwykliśmy patrzeć na tego typu produkcje. Do tej pory seriale telewizyjne były dla nas takim raczej ruchomym komiksem, którego nie bierzemy na poważnie, który wciąż omotany był wszechobecną polityczną poprawnością. Produkcja FOX zmieniła to czyniąc z głównego bohatera postać na wskroś negatywną. Nie oszukujmy się, gdyby nie erudycja i cięty język Grega House’a, ta postać byłaby tylko zwykłym bucem z problemami psychicznymi. Ekscentryzm i geniusz dają bohaterowi coś, czego nam samym bardzo brakuje – wyzwolenie społeczne. House może bezkarnie obrażać zwierzchników i podwładnych. Któż nie chciałby czasem wygarnąć szefowi tego, co o nim myśli? Nam oczywiście zrobić tego nie wolno, dlatego czyni to za nas społecznie wyzwolony – i stuprocentowo fikcyjny – doktor House, co oczywiście bardzo się nam podoba.

Postać Grega House’a i konwencja dramatu medycznego niejako wymusiła na twórcach serialu wysoki jak na telewizję poziom intelektualny produkcji. Bohaterowie przerzucają się błyskotliwymi ripostami, które aż skrzą świeżym i inteligentnym dowcipem oraz nawiązaniami kulturowymi (sam główny bohater jest wszak jednym wielkim nawiązaniem). Ponadto House MD łamie także kolejne tabu kulturowe – nie brak tam odważnych analiz takich zjawisk jak kazirodztwo, rasizm, a także problemów związanych ze statusem społecznym czy krytyki polityki rządu USA (pamiętny epizod z żołnierzem, który pozwala infekcji palca rozwinąć się na tyle, by konieczna była amputacja nogi – wszystko po to, by nie wracać na front).

House przetarł więc szlak, którym ochoczo podążyły inne seriale. Kiedy patrzę na zapowiedzi jesiennych premier telewizyjnych, w znakomitej większości widzę chęć dokonania czegoś nowego, oryginalnego. Rozwinięcie komercyjnych stacji telewizyjnych przy popkulturowym przełomie, jakim był i jest House MD doprowadziło do sytuacji, w której z większym utęsknieniem oczekuję kolejnego sezonu mojego ulubionego serialu, niż kolejnego przereklamowanego blockbustera. Ludzie wolą seriale – zwłaszcza teraz, gdy produkcjom telewizyjnym zdjęty został kaganiec politycznej poprawności. Kluczem są też bohaterowie. O ile film pokazuje nam jedynie jakiś epizod z życia postaci, o tyle w serialach spotykamy się z nimi co chwilę, mamy szansę się do nich przywiązać i towarzyszyć im w kolejnych przygodach – czy to na pokładzie kosmicznego statku Enterpise czy na szpitalnym korytarzu. Co rozsądniejsi producenci doskonale to rozumieją – George Lucas już od jakiegoś czasu planuje aktorski serial rozgrywający się w uniwersum Gwiezdnych Wojen, zaś twórcy kinowej Mrocznej Wieży już na samym początku zaznaczyli, że swoją produkcję poprą serialem telewizyjnym.

Czy czeka nas zmierzch tradycyjnych filmów kinowych? Wątpię – te wciąż cieszą się niesłabnącą popularnością, to raczej seriale zaczynają dorastać i pretendować do czegoś więcej, niż tylko umilacza wieczorów. Bardzo mnie ciekawi, jak daleko posunie się ten proces, wątpię jednak, by jakoś daleko zabrnął w ziemie leżące poza Królestwem Mainstreamu. Tym niemniej – kolejna rzecz w popkulturze, którą można z czystym sumieniem nazwać zjawiskiem pozytywnym.

2 komentarze :

  1. Jak napisałem - nie pierwszym, wcale nie tak przełomowym i odnoszącym się raczej do postrzegania medium seriali telewizyjnych, aniżeli ich formy. Tak samo zresztą - analogicznie - jak Władca Pierścieni był przełomem w fantasy, choć przecież wcześniej był Conan i utwory Edwarda Johna Moretona Draxa Plunketta Osiemnastego, Barona Dunsany.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...