piątek, 22 stycznia 2021

RECENZJA: Strażnicy Galaktyki - tom 2

 

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.


W terminologii muzycznej crescendo oznacza moment utworu, w którym rośnie jego głośność i natężenie, ale ja lubię używać tego terminu również w odniesieniu do narracji, szczególnie w utworach sekwencyjnych, jak seriale albo komiksy, które też czasami posiadają momenty, gdy akcja gna do przodu, z każdą chwilą stawka, o którą toczy się gra, jest coraz wyższa i emocje sięgają zenitu, pozostawiając czytelników w oczekiwaniu na jeszcze więcej. Zmierzam do tego, że drugi tom Strażników Galaktyki od Egmontu jest jednym wielkim crescendo… i jest to straszliwie męczące. 

Bez obaw, to nie będzie jedna z „tych” recenzji, bo mam o Strażnikach Galaktyki w sumie dobrą opinię. Komiksowi w jakiś sposób udaje się uniknąć wielu pułapek, w które wpadają serie spod znaku kosmosu Marvela – nie jest nonsensownie dołujący, nie bierze sam siebie aż tak na poważnie, bohaterowie są dupkami, ale na ogół da się przejść nad ich dupkowatością do porządku dziennego, bo posiadają wystarczająco wiele charyzmy i zabawnych one-linerów, by nie zwracać na to uwagi. Dzieją się rzeczy o skali tak abstrakcyjnej, że alienującej, ale są one mocno powiązane z mitologią (oryginalnych i nowych) Strażników Galaktyki, dzięki czemu przynajmniej na poziomie nerdowskiego zaangażowania komiks jakoś się zwraca – szczególnie tym osobom, które (jak ja) mają pobieżną wiedzę na temat oryginalnej inkarnacji drużyny z lat siedemdziesiątych. 

Dzieje się sporo – to trzeba przyznać scenarzystom serii, nie pozostawiają czytelnikom zbyt wiele miejsca na złapanie oddechu przed rzuceniem ich w kolejną kosmiczną aferę. Pierwsza część tomu poświęcona jest dyplomatycznej próbie pogodzenia dwóch potężnych kosmicznych frakcji, które skaczą sobie do gardeł z taką zajadłością, że czyni to niewyobrażalną szkodę samej tkance kosmosu. Druga to przygody w czasie i przestrzeni spowodowane naruszeniem tejże tkanki. Trzecia – konsekwencja tychże przygód. Pomiędzy tymi segmentami (ani w trakcie nich) nie ma żadnych spokojniejszych kontrapunktów. Żadnego numeru albo rozdziału, w którym postacie zatrzymują się, by ze sobą porozmawiać, pozbierać się, zrozumieć, co się dzieje, poczynić rozrachunek z własnymi emocjami czy przeprocesować swoje dotychczasowe dokonania. 

Co jest problemem, bo – paradoksalnie – utwór złożony wyłącznie z crescendo jest nudny. Jeśli dynamika się nie zmienia, to nawet jeżeli przez cały czas utrzymywana jest na wysokim poziomie, zaczyna nużyć. I tak jest niestety w tym przypadku. Mniej więcej w jednej trzeciej długości wszystko zlewa się w barwny, hałaśliwy spektakl, który zawiera w sobie bardzo niewiele realnej substancji. Postaci jest bardzo wiele, przez co żadna nie posiada wyróżniającego się, naturalnie rozwijanego wątku. Wszystko dzieje się w olbrzymim pośpiechu, co nie ułatwia nadążenia za fabułą. Szczególnie jej środkowym segmentem, który opiera się na nieustannych podróżach w czasie i przepisywaniu istniejącej rzeczywistości. W pewnym momencie całkowicie już zrezygnowałem z prób zrozumienia reguł podróży w czasie, które narzucili sobie scenarzyści i po prostu biernie śledziłem wydarzenia, mając zaledwie szczątkowe pojęcie, na co patrzę. 

No cóż, przynajmniej patrzenie odbywało się w sposób bezbolesny. Seria ma dwóch rysowników. Pierwszy z nich, Brad Walker odpowiada za większość ilustracji w tym tomie – i sprawdza się w tej roli znakomicie, bo jego realistyczna, przesycona szczegółami kreska fantastycznie sprawdza się w komiksie będącym ekwiwalentem (oraz późniejszym źródłem adaptacji) hollywoodzkiego blockbustera. Drugi rysownik, Wes Craig… też nie jest zły, ale jego kreska drastycznie różni się od stylu Walkera, jest znacznie bardziej ekspresywna, odrobinę mniej realistyczna, pozbawiona detali i zupełnie inaczej kolorowana. A to wprowadza dysonans, bo obaj artyści wymieniają się co kilka zeszytów. Nie jest to jakiś olbrzymi problem, ale zastanawiam się, co powoduje, że Marvel tak często nie jest w stanie zapewnić swoim seriom spójnej estetyki – nawet jeśli praca nad komiksem wymaga więcej niż jednego rysownika, to przecież da się ich dobrać w taki sposób, by operowali podobnymi stylami. 

Nie jest to zły komiks – to typowy kulturowy artefakt wyjęty pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Nie jest to rzecz, którą znać trzeba, nie jest to nawet rzecz, którą znać warto, ale jako niezobowiązująca rozrywka po godzinach sprawdza się stosunkowo dobrze. Szczególnie dla osób interesujących się komiksami z kosmicznego zakątka uniwersum Marvela, bo to zdecydowanie najlepsza rzecz z tego worka. Fanów kinowej inkarnacji Strażników Galaktyki może zainteresować materiał źródłowy, bo to na bazie tego właśnie komiksu powstała adaptacja – warto przekonać się, jak niewiele w sumie James Gunn zaczerpnął z komiksu, poza niektórymi postaciami i lokacjami.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...