fragment grafiki promocyjnej gry Hogwarts Legacy |
2020 rok stawia nas przed wieloma specyficznymi wyzwaniami. Część z tych wyzwań polega na tym, że wiele osób – być może po raz pierwszy w całym swoim życiu – zmuszona jest do indywidualnego rozwikłania złożonych dylematów etycznych, z których nie ma idealnego wyjścia. Większość z nich obraca się wokół spraw czysto polityczno-społecznych, dlatego nie będę pisał o nich w tym miejscu (od tego mam fanpage’a), zamiast tego skupię się na bardzo konkretnym przykładzie J. K. Rowling i serii Harry Potter oraz powiązanej z nią franczyzie.
Przyczynkiem tej notki jest, oczywiście, zapowiedź Hogwarts Legacy, fabularnej gry video z otwartym światem, której akcja toczyć się będzie w XIX-wiecznej wersji Szkoły Magii i Czarodziejstwa. O tym, że gra powstaje, wiadomo było już od jakichś dwóch lat, gdy bardzo wczesna wersja zwiastuna wyciekła do Internetu i zaczęła cyrkulować w fanowkich kręgach. Próby zduszenia wycieku przez Warner Bros. przyniosły rezultat odwrotny do zamierzonego i o produkcji dowiedziały się głównonurtowe portale o grach. Potem sprawa na trochę ucichła, aż do momentu gdy w ramach prezentowania premierowych gier na konsole nowej generacji nastąpiła oficjalna premiera zwiastuna Hogwarts Legacy.
Teoretycznie zapowiedź ambitnej w założeniach i na pierwszy rzut oka dopracowanej gry rozgrywającej się w uniwersum serii książek, na których wychowało się całe pokolenie czytelników powinna spotkać się ze zgodnym aplauzem odbiorców, prawda? No cóż, w idealnym świecie tak by zapewne było, niestety w międzyczasie społeczna percepcja autorki Harry’ego Pottera i właścicielki praw do wszystkiego co z nim związane zaczęła się zmieniać, ostatnio w dość radykalny sposób. Obserwowałem ten proces w czasie rzeczywistym i było to interesujące (choć rozczarowujące na poziomie emocjonalnym) studium przypadku.
Już od jakiejś dekady twórczość literacka Rowling poddawana jest rewizjonizmowi wśród fanów, z upływem lat zauważających literackie braki, dziury fabularne i wyjątkowo niefortunne implikacje idące za takimi motywami fabularnymi jak eliksiry miłosne czy rasa mentalnie i biologicznie uwarunkowana do czerpania satysfakcji z bycia niewolniczą siłą roboczą dla czarodziejów. Nie jest to jednak nic, z czym nie mierzyłaby się każda starzejąca się seria książek. Zmienia się obyczajowość, świadomość społeczna i teksty napisane dekady temu stawiane są w innym świetle, obnażającym i uwydatniającym ich wady. Normalna sytuacja.
Niestety to tylko wierzchołek góry lodowej. Przez ostatnie lata autorka – bardzo aktywna w mediach społecznościowych, gdzie często wchodziła w interakcje z fanami i odpowiadała na ich pytania odnośnie nieujawnionych w książkach detalach narracyjnych – zaczęła uwydatniać swoją niechęć w stosunku osób transpłciowych. Początkowo w bardzo niebezpośredni sposób, lajkując albo dzieląc się na swoim Twitterze linkami do transfobicznych wypowiedzi albo kontrowersji związanych z osobami trans. W Internecie nic nie przechodzi bez echa, szczególnie jeśli jest się zaangażowaną w media społecznościowe miliarderką, fani szybko zauważyli więc ten wzorzec. Początkowo autorka – ustami swoich przedstawicieli – zrzucała tego typu incydenty na właściwe jej wiekowi gapiostwo, nieuwagę, telefon, który niefortunnie upadł jej na podłogę… Kilka miesięcy temu jednak autorka porzuciła wszelkie pozory. Słomką, która powaliła tego wielbłąda był tragikomiczny incydent, gdy Rowling omyłkowo wkleiła mięsisty (z soczystym, nieocenzurowanym f*ckiem) kawałek artykułu o transaktywistce Tarze Wolf… w odpowiedzi na dziecięcy obrazek wykonany do jej najnowszej wówczas książki.
Generalnie maski spadły i autorka ujawniła światu to, co wiele osób – trans i cis – podejrzewało i brało za fakt już od bardzo dawna. Rowling jest TERFem. TERF – Trans Exclusionary Radical Feminists – to ruch społeczny wywodzący się z radykalnego feminizmu, twierdzący że kobiety i mężczyźni różnią się od siebie fundamentalnym, biologicznym, transcendentnym poziomie, niemal jak dwa zupełnie różne gatunki człowieka, co oznacza że osoby trans nie mogą być takiej płci jakiej uważają, że są. Nie ma to zbyt wiele sensu, ale jako ruch TERFy zyskały dość sporą popularność w wielu miejscach na świecie. Największą, z niewiadomych powodów, cieszą się w Wielkiej Brytanii, która zdążyła się już dorobić kilkorga TERF-celebrytów. Rowling jest tu jednak zdecydowanie najbardziej wartościowym dla nich nabytkiem, bo – jako autorka Harry’ego Pottera od lat budująca na tej marce potężne medialne imperium – jej wpływ na rzeczywistość jest ogromny. Myślę, że nie będzie wielką przesadą, jeśli napiszę, że J.K. Rowling jest współcześnie najbardziej wpływową indywidualną twórczynią kultury popularnej na świecie. Istnieje całe mnóstwo osób, które swoje informacje o tym wycinku świata jakim jest życie i doświadczenia osób trans, czerpie wyłącznie z jej Twittera. A to prawdopodobnie najgorsze miejsce, skąd można czerpać wiedzę o transpłciowości.
A to stawia fanów jej twórczości – szczególnie tych łakomym okiem spoglądających na Hogwarts Legacy – w dość kłopotliwej sytuacji. Nie wszystkich, oczywiście. Część w ogóle nie widzi w tym problemu albo dawno już podjęła decyzję, jak będzie postępowała. I w porządku, nie piszę tego tekstu z myślą o takich osobach. Nie mam też zamiaru nikogo zawstydzać ani upokarzać. Jest to bowiem jeden z tych dylematów etycznych, z których dla wielu osób po prostu których nie ma idealnego wyjścia. Jeśli ktoś przysiadł do lektury nadzieją, że przedstawię w niej jakieś salomonowe rozwiązanie, które pozwoli zachować etyczną czystość i jednocześnie cieszyć się twórczością Rowling bez wyrzutów sumienia, taką osobę czeka rozczarowanie. Bo nie mam takiego rozwiązania. Co więcej, naprawdę nie wydaje mi się, by ono istniało. A jeśli istnieje, to ja go nie znam.
Dlatego ten tekst piszę z pozycji analitycznej, nie moralizatorskiej. Przyjrzę się w nim tym mniej i bardziej oczywistym aspektom zagadnienia i spróbuję naświetlić sprawę ze wszystkich stron oraz pokazać czym różni się od podobnych przypadków z przeszłości i teraźniejszości. Napiszę to jeszcze raz: NIE INTERESUJE MNIE ROLA POLICJANTA MÓWIĄCEGO INNYM, CO MOGĄ SOBIE KUPOWAĆ, W CO GRAĆ, CO OGLĄDAĆ I CZYTAĆ, A CZEGO NIE. W ogóle. Chcę tylko przyjrzeć się tematowi w na tyle empatyczny i intelektualnie uczciwy sposób, na ile jestem w stanie. Jeśli transfobia autorki nie jest dla kogoś problemem – albo nie jest aż tak wielkim problemem – to taka osoba nie będzie miała wielkiego dylematu. Ja jestem w gronie tych, które teoretycznie mają. Teoretycznie, bo dla mnie rezygnacja z twórczości Rowling nie stanowi żadnego emocjonalnego problemu. Mam wiele znajomych osób trans w wielu miejscach na świecie, które ta sytuacja dotknęła, a na szczęściu i życiowym komforcie których mi zależy. A nawet gdybym nie miał, to i tak moje moralne pryncypia nie dopuszczają dyskryminacji na tle tożsamości płciowej, szczególnie (słabo) zakamuflowanej jako feminizm.
Zacznijmy od podstaw. Czy sam Harry Potter jako seria książek jest transfobiczny? Cóż, nie. Przynajmniej ja nigdy nie natrafiłem na żadną przekonującą argumentację. Jasne, istnieją pewne motywy, które – przy bardzo głębokim interpretacyjnym ryciu – można odczytywać jako transfobiczne (opis wyglądu negatywnej postaci żeńskiej Rity Skeeter nacechowany jest porównaniami jej ciała do męskiego), ale dla mnie osobiście wymagają trochę zbyt wielu początkowych założeń, by uznać je za otwarcie transfobiczne. Nie mam zamiaru podważać czyjegokolwiek odczytywania tekstu, po prostu sam siedmioksiąg jako indywidualny tekst literacki nie jest tu problemem. Nie zrozumcie mnie źle, książki mają masę innych problemów, ale póki co nikomu nie udało się mnie przekonać, że którykolwiek z tych problemów ma podłoże transfobiczne.
To jednak samo w sobie niewiele znaczy. Niezależnie od tego czy książki Harry Potter są transfobiczne – ich autorka jest. Jej twórczość zapewnia jej nie tylko miliony dolarów płynące z adaptacji, kinowego spin-offa Fantastyczne Zwierzęta czy całego mnóstwa materiałów produkowanych na licencji, jak choćby Hogwarts Legacy, ale też uwagę i, często bezkrytyczną, aprobatę setek tysięcy osób na całym świecie, wychowanych na książkach o Harrym Potterze oraz ich ekranizacjach. A ludzka uwaga jest w tym konkretnym przypadku kapitałem znacznie bardziej znaczącym niż skarbiec Sknerusa McKwacza, którego przez lata dorobiła się autorka.
Dlatego mam wyjątkowo mało cierpliwości dla osób, które powtarzają jak katarynka „śmierć autora, śmierć autora” w jakimś dziwnym przekonaniu, że zwalnia je to z jakiejkolwiek etycznej odpowiedzialności za podejmowane przez siebie decyzje konsumenckie. Wydaje mi się, że problem tkwi głównie w określeniu „oddzielenie autora od dzieła”, które jest skrótem myślowym opisującym tę konkretną metodę analizy i interpretacji tekstu literackiego z całkowitym pominięciem intencji autorskich, wpływu doświadczeń twórcy na kształtowanie się utworu i traktowanie tekstu jako indywidualnego bytu, który sam w sobie może być pryzmatem dla wielu perspektyw, które autorowi w ogóle mogły nawet nie przyjść do głowy. O to, w pewnym uproszczeniu, chodziło Barthesowi.
Nie tu leży w tym wypadku problem. niezależnie od tego, jak podejdziecie do interpretacji Harry’ego Pottera, żeby podjąć się jakiejkolwiek interpretacji, musicie najpierw zakupić albo pozyskać w inny sposób egzemplarz książki, pójść do kina na ekranizację, do teatru na inscenizacje sztuki, o której nikt nie chce pamiętać albo zakupić grę. Nie jestem pewien, na ile możliwe jest faktyczne „oddzielenie autora od dzieła” w kwestii interpretacji, jestem jednak pewien, że w tym konkretnym wypadku niemożliwe jest oddzielenie autora od kapitału, jaki zbija na swoim dziele.
W tym konkretnym przypadku. W dyskursie na temat Rowling często padają przykłady innych problematycznych twórców fantastyki, głównie Roberta E. Howarda i Howarda P. Lovecrafta, którzy znani byli z wyraziście, agresywnie rasistowskich poglądów (nawet jak na swoje czasy), ale do dziś są twórcami, których literacki dorobek nadal jest celebrowany w środowisku fantastów i żywy w kulturze masowej. Różnica polega na tym, że obaj już nie żyją. Co więcej, ich twórczość jest w domenie publicznej. To oznacza, że jeśli będę chciał opublikować zbiorek literacki składający się z tekstów obu tych autorów i cały dochód z jego sprzedaży przeznaczyć na organizacje walczące z nierównościami na tle rasowym – mogę to zrobić. I nikt nie będzie w stanie mnie powstrzymać.
Twórczość zarówno Lovecrafta jak i Howarda jest zresztą w ostatnim czasie ogniwem interesującego dyskursu, w którym z poglądami autora polemizuje się za pomocą modyfikacji jego tekstów. W komiksie Conan Barbarzyńca od wydawnictwa Marvel (wydanego u nas przez Egmont) jeden z rozdziałów poświęcony jest temu, jak główny bohater zmienia swoje podejście do grupy etnicznej Piktów, która w oryginalnych opowiadaniach prezentowana jest jako horda zezwierzęconych praprzodków Rdzennych Amerykanów. Scenarzysta Jason Aaron umiejętnie zdekonstruował tę narrację jako uprzedzenia samego Conana, które z czasem, w ramach współpracy z piktyjskim plemieniem, zaczynają łagodnieć, a Cymmeryjczyk zaczyna dostrzegać w Piktach osoby takie jak on sam, a nie bezrozumne monstra o innym kolorze skóry. Mitologia Lovecrafta z kolei od dawna przetwarzana jest w sposób kontrujący rasizm autora. Najnowszym tego typu przypadkiem jest serial telewizyjny od HBO Lovecraft Country. Zachodzi interesujący krytyczny dialog z materiałem źródłowym, który osobiście uważam za wartościowy nie tylko z tego powodu, że… no cóż rasizm jest zły i antynaukowy i zawsze warto go krytykować, ale też dlatego, że pozwala to materiałowi źródłowemu ewoluować i rozwijać się, a przez to – pozostawać żywym i aktualnym.
W przypadku Rowling tego typu dialog jest niemożliwy albo przynajmniej bardzo utrudniony. Autorka żyje, co więcej – posiada bardzo dużą kontrolę nad swoją własnością intelektualną. Tym się różni od – dajmy na to – transfobicznej osoby, która wykonała na zamówienie tego albo innego studia produkcyjnego daną pracę. Rowling zdarzało się już grozić procesami sądowymi osobom podważającym jej wizerunek i nie potrzeba wielkiej wyobraźni, by domyślić się jak zareagowałaby na wieść, że jakaś grupa fanów tworzy – powiedzmy – fanowskiego zina albo rękodzielnicze gadżety inspirowane Harrym Potterem, z których dochód przeznaczony będzie na organizacje pomagające dzieciakom trans.
Ktoś może powiedzieć zatem „No dobrze, w takim razie od teraz kupować będę nowe filmy i gry z tej marki wyłącznie z drugiej ręki albo piracić je zaraz po ich premierze, dzięki czemu autorka nie otrzyma z tego tytułu żadnych profitów” i uznać problem za rozwiązany, ale… no cóż, to nie jest takie proste. Ale nawet gdyby było – czy to naprawdę jest typ relacji, jaki chcielibyście utrzymywać ze swoim ulubionym tekstem kultury? Jak ktoś stojący na jednej nodze, chwytający się lewą dłonią za prawe ucho, a prawą dłonią żonglujący piłami łańcuchowymi w nadziei zachowania moralnej czystości i etycznej równowagi? Nie mam zamiaru nikogo oceniać niezależnie od podjętej decyzji w tym zakresie – jeśli macie wątpliwości, wróćcie zdania tej notki podkreślonego pogrubioną czcionką – ale mnie osobiście nie wydaje mi się ani specjalnie atrakcyjne.
Poza tym, nie wydaje mi się to skuteczne. Jak pisałem już wcześniej, obok kapitału finansowego Rowling zbija na Harrym Potterze inny, w tym wypadku będę upierał się, że znacznie istotniejszy kapitał – kapitał uwagi. W chwili pisania tej notki Rowling reklamuje na swoim Twitterze sklep sprzedający transfobiczne gadżety (dla zainteresowanych – chodzi o kubki i przypinki z napisami typu „Trans mężczyźni to kobiety” albo innymi podobnymi bredniami) swoim followerom, których ma obecnie czternaście milionów. To potężny zasięg, z którym mało kto jest w stanie konkurować. Na pewno nie może konkurować z nim żadne poważne źródło, które byłoby w stanie dostarczyć porównywalnej liczbie osób czegokolwiek, co choćby przypominało podstawową edukację w zakresie transpłciowości. Czternastu milionom osób sprzedana zostanie szkodliwa i dyskryminująca dezinformacja – ze źródła, które w jakiejś mierze uznają za autorytet.
Wpływ Rowling na rzeczywistość jest tak potężny, jak potężny jest Harry Potter – żadna inna marka jej autorstwa nie otarła się nawet o status jej debiutanckiego siedmioksięgu. Jedynym sposobem na osłabienie wpływu Rowling na rzeczywistość jest osłabienie Harry’ego Pottera. To oznacza nie tylko niekupowanie kolejnych edycji książek, niechodzenie do kina na seanse kolejnych sequeli Fantastycznych Zwierząt czy niekupowanie gier, ale również, cóż, nierozmawianie o Harrym Potterze w miejscach, w których internetowy algorytm może wyłapać tę frazę i uznać ją za na tyle popularną, by przyklejać do niej reklamy i podsuwać innym ludziom, niepolecanie książek młodszemu rodzeństwu czy swoim dzieciakom, nieangażowanie się w pisanie czy czytanie potterowych fanfików i w ogóle robienie wszystkiego, byle tylko zminimalizować kulturowy wpływ Harry’ego Pottera na rzeczywistość. Oczywiście, to jest walka z wiatrakami, ale to jedyna walka, która jest w stanie przynieść jakieś skutki, nawet jeśli będą one w bliższej pespektywie minimalne.
Wiem, że wzmianka o fanfikach poirytuje wiele osób, ale… no cóż, nie da się ukryć, że fanowska twórczość jest jednym z filarów żywotności i popularności Harry’ego Pottera – a zatem i J.K. Rowling. Żywy i aktywny fandom to jest coś, co zapewnia trwanie marki nawet jeśli ona sama od wielu lat nie wydaje żadnych oficjalnych owoców. Twórcy i producenci wiedzą o tym od bardzo dawna. Nikt nie oczekiwałby na kolejną odsłonę The Elder Scrolls, gdyby nie dziesiątki tysięcy modyfikacji Skyrima podtrzymujące zainteresowanie serią od momentu jej premiery prawie dekadę temu. Star Trek nie powróciłby w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w ramach filmów i w nowej telewizyjnej odsłonie, gdyby nie żywy i pełen pasji fandom. To nie jest bez znaczenia. Nawet piractwo internetowe jest w wielu sytuacjach sposobem na podtrzymywanie kapitału zainteresowania nieaktywną marką.
Podam bliski memu sercu przykład serii książkowej Animorphs, które – ku aktywnej aprobacie jej autorki i milczącemu przyzwoleniu wydawnictwa Scholastic posiadającego prawa do wydania serii – są powszechnie dostępne w Internecie, na fanowskim forum serii. Co ciekawe, gdy kilka lat temu Scholastic próbowało opublikować wznowienie serii, zażądało usunięcia linków ze wspomnianego forum. Linki wróciły gdy linia wydawnicza wznowień została zamknięta po kilku tomach i są tam po dzień dzisiejszy. Scholastic zdaje sobie sprawę, że łatwa dostępność książek w Internecie jest tym, co na dłuższą metę służy marce. Animorphs przeżywają ostatnio renesans – Scholastic zamówiło audiobooki kilkunastu pierwszych tomów oraz komiksową adaptację początku cyklu, coraz głośniej mówi się również o adaptacji. Gdyby nie łatwa dostępność materiału źródłowego i bardzo wierny, aktywny fandom, prawdopodobnie by do tego nie doszło. Taka jest siła kapitału zainteresowania.
Zdaję sobie sprawę, że dla wielu osób Harry Potter stanowi niesamowicie istotną część życia, coś do czego w dzieciństwie uciekało się przed trudami dorastania i do czego ucieka się nadal, do dnia dzisiejszego. Domyślam się, że musi być to bardzo trudne, szczególnie dla osób, które – w przeciwieństwie do mnie – mają takich emocjonalnych filarów wybudowanych wokół jakiegoś tekstu kultury niewiele albo zgoła tylko ten jeden. Ja mam to szczęście, że autorka wspomnianych wyżej Animorphs – serii książek, które dla mnie są takim filarem poznanym i oswojonym w dzieciństwie – jest fantastyczną istotą ludzką. Wiem jednak, że gdyby było inaczej, porzucenie Animorphs byłoby dla mnie emocjonalnie trudne. Dorosłość polega jednak na podejmowaniu decyzji ze świadomością, że żadna z nich nie jest doskonała i nienależnie od wybranej opcji ktoś poniesie negatywne konsekwencje – i branie odpowiedzialności za te konsekwencje.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz