piątek, 9 października 2020

Śmierć Autora. J. K. Rowling



Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć w tym miejscu. Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.

*

Panie, Panowie, Osoby Niebinarne oraz te, dla których płeć stanowi nic nieznaczący koncept. Zebraliśmy się tu dziś, by uczcić pamięć Autora. Zdaję sobie sprawę z tego, jak kontrowersyjną postacią był Autor, dlatego upraszam o zachowanie czci i powagi tej szczególnej chwili. Rozumiem emocje, które budzi w niektórych z nas osoba Autora, sam również je odczuwam. Niech to jednak nie stanie się powodem niesnasek czy kłótni między nami, wciąż jeszcze kroczącymi pośród żywych. Zadbajmy o to, by poświęcić tę chwilę na rozważania o ulotności ludzkiego istnienia. 

Proszę, zajmijcie miejsca wokół trumny. 


„Śmierć autora” to tytuł eseju opublikowanego w 1967 roku przez francuskiego krytyka literackiego i postmodernistę Rolanda Barthesa. Jak większość postmodernistów, Barthes stosował gry słowne, które samą swoją konstrukcją demonstrują w działaniu rzeczy, o których mówił. Tytuł jego eseju jest odniesieniem do „Śmierci Artura”, piętnastowiecznego zbioru legend arturiańskich sporządzonego przez angielskiego pisarza sir Thomasa Malory’ego. Malory nie napisał tych legend i opowieści samodzielnie. On jedynie zebrał je, intensywnie przeredagował i poukładał w taki sposób, by stworzyć z nich kompletną, spójną narrację. Czy zatem możemy uznać, że jest autorem „Śmierci Artura”? 

W pewnym sensie tak, ponieważ wykonał znaczącą pracę w obróbce tradycyjnych legend, podań oraz innych podobnych dzieł zależnych i dzięki niemu posiadamy naprawdę solidny fundament opowieści o Rycerzach Okrągłego Stołu. Z drugiej strony, nie jesteśmy w stanie stwierdzić, ile ze „Śmierci Artura” stanowi wierny zapis legend, a ile zostało dopisane przez autora. Jakby tego było mało, sama osoba autora w znacznej mierze pozostaje dla nas zagadką. Co najmniej cztery piętnastowieczne postacie historyczne posługiwały się nazwiskiem Thomas Malory, a źródła, którymi dysponujemy, nie udzielają nam definitywnej odpowiedzi na to, który z nich napisał „Śmierć Artura”. To mógł być którykolwiek z nich albo jeszcze ktoś inny. Nawet gdybyśmy wiedzieli, który Thomas Malory jest tym prawdziwym – większość badaczy zgadza się, że chodzi o sir Thomasa Malory’ego z Newbold Revel w Warwickshire, ale to jedynie ustalony konsensus, nie potwierdzony fakt – to i tak nie mamy możliwości zapytania go o motywacje albo jego własne odczytywania przygotowanej przez niego wersji arturiańskich legend. 

Jak zatem widzicie, interpretowanie „Śmierci Artura” z uwzględnieniem osoby autora jest praktycznie niemożliwe. A warto zwrócić uwagę na to, że „Śmierć Artura” jest właściwie fundamentem tego, na czym zbudowano współcześnie rozumianą mitologię arturiańską. Szczególnie gdy w XIX wieku opowieści o Rycerzach z Okrągłego Stołu zaczęły zyskiwać nową popularność, między innymi dzięki publikacji nowego wydania zbiorku Malory’ego. Wtedy dobrali się do nich ówcześni pisarze i aż do dziś legendy arturiańskie cieszą się nieustającą popularnością. A zatem… to, co sam autor myśli o swoim dziele, z jaką intencją je tworzył i co chciał za jego pomocą przekazać, nie musi nas ograniczać w kwestii odczytywania oraz przetwarzania dzieła. I, według Barthesa, wcale nie powinno. 

Historycznie rola autorów w relacji do opowiadanych przez nich historii zmieniała się. Początkowo autorzy funkcjonowali najczęściej jako pośrednicy powtarzający cudze historie, przetwarzający opowieści istniejące już wcześniej w przekazach ustnych. Autor ceniony był nie za umiejętność wykreowania czegoś unikalnego, ale za talent do przekazania historii innym w kunsztownej, zajmującej formie. Sam akt twórczy najczęściej uznawany był za objawienie, dar od boga albo innej zewnętrznej siły. Pozycjonowało to autorów do roli podrzędnej w stosunku do ich twórczości. 

Postać autora jako definitywnego twórcy, od którego w pełni zależny jest tekst to wynalazek stosunkowo nowy. Oczywiście historie od zawsze powstawały w mniej więcej taki sam sposób, sklejając istniejące już wcześniej motywy i dodając coś od siebie. Po prostu im bliżej współczesności, tym bardziej zwracano uwagę na aspekt twórczy, aż w końcu zaczęto myśleć o autorach jako tych indywidualnych geniuszach samodzielnie wydobywających z próżni nowe historie. 

To oczywiście nie wygląda w taki sposób, ale za czasów Barthesa – a również i w naszych – osobę autora zwykle stawia się na piedestale, czyni twarzą napisanej przez niego opowieści, pyta w wywiadach i artykułach o przeszłość, inspiracje i motywacje. Podręczniki szkolne i artykuły na ogół przybliżają nam osobę autora często zanim jeszcze dotkną fabuły dzieła, o którym mowa. Autor ma więc w naszej kulturze domyślne pierwszeństwo w interpretowaniu swojej twórczości. 

Barthes proponuje odebranie mu tego pierwszeństwa, wskazując na to, że właściwie nie ma powodu, by uzależniać swoje odczytywanie tekstu kultury od tego, co planował przekazać za jego pomocą twórca. Myślenie o tekście jako o zaszyfrowanej wiadomości, którą każdy czytelnik musi odszyfrować jest… no cóż, jest jedną z możliwych perspektyw, jednak na dłuższą metę jest to perspektywa ograniczająca. A czasami, jak choćby w przypadku Thomasa Malory’ego, niemożliwa albo bardzo trudna do przyjęcia. 

Roland Barthes był strukturalistą. O strukturalizmie opowiadałem ze szczegółami w moim materiale dotyczącym dekonstrukcji w komiksie Sandman. W ekstremalnie skróconej wersji – strukturalizm jest poglądem mówiącym, że żadna rzecz nie ma znaczenia sama w sobie, a jedynie w kontekście rzeczy, które na nią wpłynęły oraz rzeczy, na które wpływa ona. Jeśli zmieni się kontekst otaczający tę rzecz, zmieni się również samo jej znaczenie – nawet jeśli ta rzecz pozostanie dokładnie taka sama. 

Dobrym przykładem, który ukradłem od autora kanału Philosophy Tube, są słowa „kocham cię”. W zależności od tego czy wypowiada je rodzic do dziecka, kochanek do swojego kochanka, odgrywająca rolę aktorka do drugiego aktora w trakcie inscenizacji teatralnej czy stalker do swojej przywiązanej do krzesła ofiary, za każdym znacznie tych słów jest zupełnie inne – nawet jeśli brzmią identycznie. 

No dobrze, ale jak to się ma do „Śmierci Autora”? Barthes zauważa, że każdy tekst kultury działa w podobny sposób i jego odczytanie zależy od kontekstu, w którym się to dzieje. A autor nie jest jedyną osobą, która dostarcza tego kontekstu. Oprócz autora mamy jeszcze czytelników. A każde z czytelników dysponuje własną perspektywą, doświadczeniami, wiedzą oraz przekonaniami, które mają wpływ na odczytywanie oraz interpretowanie tekstu. Powiedzmy, że jakiś tekst zawiera w sobie regularnie przewijający się przez fabułę motyw księżyca. Księżyc ma silne znaczenie symboliczne w wielu kulturach i mitologiach, czasami jest symbolem zagłady, miłości, czasu albo szaleństwa. Które z tych odczytań jest prawidłowe w przypadku tego tekstu? 

Intuicyjną odpowiedzią na ten dylemat było „Zapytajmy autora”, ale to jest właśnie podejście, z którego Barthes rezygnuje. Autor po wypuszczeniu w świat swojego dzieła staje się po prostu jeszcze jednym czytelnikiem, który może mieć swoje interpretacje, ale nie są one – a przynajmniej nie powinny – być traktowane jako prawda objawiona. „Śmierć Autora” oznacza w tym kontekście odrzucenie autorytetu osoby odpowiedzialnej za stworzenie dzieła w kwestii jego interpretacji. 

Sam Barthes posługuje się w swoim eseju zamiennikiem słowa „autor” na „skryptor”. Metafora ze „Śmiercią Artura” nie ogranicza się tylko do faktu, że autor pozostaje nieznany, dlatego z konieczności musimy ignorować jego intencję. Każdy autor – każdy skryptor – dokonuje bowiem mniej więcej tego samego, co Thomas Malory, który poskładał wymyślone już wcześniej opowieści we własną wersję mitu arturiańskiego. Każdy autor – każdy skryptor – jest w gruncie rzeczy jedynie didżejem remiksującym znaki, symbole i motywy, które poznał przed stworzeniem swojego dzieła. I to ten system znaków, symboli oraz motywów jest jedyną stałą w tym równaniu – nie autor. 

Okej, a teraz – co to wszystko ma wspólnego z J.K. Rowling? Cóż… nic. Prawda jest taka, że chciałem sobie znowu pogadać o postmodernizmie, a wiem, że żadne z Was, łapserdaki, w życiu nie kliknęłoby wideoeseju o nudnym wapniaku z Francji, jeśli nie byłby osadzony w kontekście jakiejś soczystej dramy. Żartowałem! Żartowałem… trochę. 

Na wypadek, gdyby komuś umknęła cała ta sprawa. Kilka miesięcy temu autorka serii książek Harry Potter J.K. Rowling zaczęła dość intensywnie popierać transfobiczny odłam radykalnego feminizmu (w skrócie TERF) co wywołało… reakcję. To samo w sobie jest tematem na oddzielny materiał, dlatego pozwolę sobie pominąć detale tej sprawy. W tym momencie interesuje nas wyłącznie to, że w związku z zachowaniem autorki część jej dotychczasowych fanów uznało, że nie chce już dłużej wspierać jej twórczości, ani kapitałem finansowym ani kapitałem zainteresowania. Część ma to głęboko w czubie, a część jest tkwi gdzieś mniej więcej pośrodku, nie zgadzając się z poglądami autorki, ale jednocześnie nadal chcąc cieszyć się nowymi rzeczami spod znaku Harry’ego Pottera. Szczególnie zapowiedzianą na przyszły rok grą video Hogwarts Legacy. Która, nie ukrywajmy, zapowiada się naprawdę interesująco. 

Od razu mówię, że nie interesuje mnie zabawa w policjanta mówiącego innym, co wolno im czytać, w co grać i co oglądać, a czego nie. Każda osoba musi samodzielnie podejmować decyzje konsumenckie i liczyć się z ich konsekwencjami. Nie mam zamiaru nikogo zawstydzać ani pouczać. 

Przy okazji całej tej sprawy zauważyłem jednak coś interesującego. Wiele osób z tej ostatniej grupy – tych, którzy chcą zjeść ciastko i mieć ciastko – często w swojej argumentacji przywołują „śmierć autora” oraz pokrewny termin „oddzielenie autora od dzieła”. Wydaje mi się to dość interesujące, bo w tej konkretnej sytuacji „śmierć autora” nie ma praktycznego zastosowania. O ile jesteśmy w stanie oddzielić osobę twórcy od dzieła w abstrakcyjnej przestrzeni analitycznej, o tyle nie jesteśmy w stanie zrobić tego w jak najbardziej rzeczywistej przestrzeni rynkowej. Niezależnie od tego czy ktoś zgadza się z Rowling czy wręcz przeciwnie, konsekwencją kupienia gry czy pójścia na kinowy seans na kolejne Fantastyczne Zwierzęta zawsze będzie oznaczało więcej pieniędzy i więcej popularności dla Rowling. Niezależnie od tego, jak później – już po kupieniu i zasileniu marki swoją uwagą i swoim zainteresowaniem oraz swoimi pieniędzmi - zinterpretujemy sobie tę grę czy film. 

Jeszcze raz – nie mam zamiaru nikomu mówić, co i jak ma kupować albo oglądać. Róbcie swoje, w sposób, jaki uznajecie za właściwy. Sam mam na ten temat dość skomplikowaną opinię. Po prostu „śmierć autora” nie jest, nigdy nie była i nie będzie moralną kartą „wyjścia z więzienia”, ponieważ nie do tego została stworzona i nie działa w taki sposób. Przykładem „śmierci autora” w działaniu może być stanowisko Rowling, że Albus Dumbledore jest gejem. W samej treści książek nie ma na ten temat ani słowa, co oznacza, że tekst jest pod tym względem otwarty na interpretacje. Jeśli ktoś – z jakiegokolwiek powodu – nie zgadza się z Rowling co do orientacji seksualnej dyrektora Hogwartu, może powołać się na śmierć autora, bo – jeszcze raz – w tekście nie ma ani słowa potwierdzającego tę tezę. 

Przykładem „śmierci autora” NIE JEST podejście typu „Nie zgadzam się z tym, że autorka jest transfobiczna, więc będę ignorować jej zachowanie, by cieszyć Harrym Potterem bez towarzyszących temu dylematów moralnych”. To zupełnie inny problem, dotyczący osobistej odpowiedzialności za finansowe wspieranie projektów, na których zarabiają osoby używające swoich wpływów przeciwko mniejszościom, o roli świadomego konsumenta w tej wersji kapitalizmu, w której żyjemy teraz, o ramach etycznych, poza które można wyjść celem osiągnięcia osobistej satysfakcji i tak dalej. Bardzo skomplikowany temat, który ma mnóstwo wspólnego z tym, w jaki sposób funkcjonujemy w otaczającym nas świecie jako ludzie i jako konsumenci i który nie ma nic wspólnego z tym, jak interpretujemy tekst kultury sam w sobie. 

Mówię o tym wszystkim, ponieważ sprowadzanie „Śmierci Autora” jedynie do sytuacji takich jak powyższa sprawia, że ucieka nam zacznie ciekawsza – przynajmniej według mnie – rozmowa o tym, jak właściwie powstają nowe teksty kultury. Czy autor-artysta wydobywa je z nicości i sprowadza do naszego świata siłą swojego geniuszu? Czy, jak uważa Barthes, autor jest zaledwie skryptorem zapisującym coś, co istniało wcześniej w postaci elementów rozrzuconych po naszej kulturze. Jak puzzle albo klocki. 

Gdybyśmy byli w stanie sporządzić program komputerowy, który tworzy wszystkie możliwe kombinacje litera alfabetu, ten program w końcu automatycznie wygenerowałby każdą książkę, która została napisana i która kiedykolwiek zostanie napisana. Oczywiście po drodze wygenerowałby masę kompletnego bełkotu. To jednak pokazuje nam, że bezduszny, pozbawiony świadomości automatycznie działający komputerowy algorytm jest w stanie osiągnąć to, co Szekspir, Potocki, Le Guin czy jakakolwiek inna osoba uznawana za geniusza literackiego. Z czego bierze się zatem wyjątkowość Króla Leara, Rękopisu znalezionego w Saragossie czy Czarnoksiężnika z Archipelagu. Z geniuszu autora? Czy z intelektualnej pracy odbiorcy, który wnosi do tego równania własną wrażliwość i przemyślenia? 

Dla mnie jest to znacznie ciekawsze niż rozważania o tym, co mówi i robi Rowling. To znaczy, to drugie też jest ważne i może być interesujące – ale może zostawmy „Śmierć Autora” na boku w chwili gdy dyskutujemy o etycznej konsumpcji w tej wersji kapitalizmu, w której musimy żyć teraz. 


Bibliografia: 

Treść eseju w języku polskim: 

Lindsay Ellis – Death of the Author 2: Rowling Boogaloo: 

Dekonstrukcja | Sandman: 

Moja blognotka odnośnie J.K. Rowling i etycznej konsumpcji Harry’ego Pottera: 

Pełny tekst „Śmierci Artura” w języku angielskim: 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...