piątek, 18 września 2020

RECENZJA: Infinity Train – Book 3


fragment grafiki promocyjnej


Infinity Train to jedno z tych animowanych dziwactw, które nie do końca pasują do żadnej szufladki. Serial zaczął swój żywot jako krótki pilot umieszczony na kanale YouTube stacji Cartoon Network. Ta sympatyczna miniaturka opowiadała o rezolutnej dziewczynie imieniem Tulip, która podróżuje przez dziwaczny, nieskończony pociąg, gdzie każdy wagon jest oddzielnym światem, a każde przejście do następnego jest zamknięte aż do momentu, w którym pasażer albo pasażerka domyśli się, jak je otworzyć i przejść do kolejnego. Równolegle Tulip próbowała rozwiązać inną zagadkę, związaną z dziwnymi liczbami pojawiającymi się na jej dłoni. Pilot momentalnie przyciągnął uwagę milionów widzów, co doprowadziło do zamówienia pełnego sezonu. Początkowo z myślą o serwisie streamingowym HBO Max, jednak z tych czy innych powodów start platformy został opóźniony, przez co dwa pierwsze segmenty serialu – składające się na pierwszy sezon Księga 1 oraz Księga 2 – wyemitowane zostały na Cartoon Network. Księga 3 (a zapewne i niewyemitowana jeszcze Księga 4) trafiła już na HBO Max. 

Popularność pilota nie zaskoczyła mnie w najmniejszym stopniu. Zwiastował on serial z bardzo łatwą w identyfikacji formułą – jeden odcinek to jeden wagon, świat, problem i bohaterowie epizodyczni, z wątkiem przewodnim dziejącym się gdzieś w tle, najpewniej aż do finału. To atrakcyjny i otwierający olbrzymie możliwości narracyjne sposób komponowania historii… który jednak, jak się okazało, nie został wykorzystany przez twórcę serialu. Owen Jones, showrunner Infinity Train, bardziej był zainteresowany indywidualnymi historiami głównych bohaterów poszczególnych Ksiąg (każda ma innych) niż samym Pociągiem. Do dziś nie mamy pojęcia kto i dlaczego stworzył Pociąg, do jakiej stacji zmierza oraz na jakich zasadach działa. Nie ma w tym niczego złego, ostatecznie niektóre tajemnice działają najlepiej gdy nie mają jasnej odpowiedzi i pozostawiają pole do nieustannych dywagacji. Poza tym jednak, sama wewnętrzna mitologia Pociągu jest całkiem solidnie rozwinięta, nawet jeśli zwykle dzieje się to trochę mimochodem. Nie to jest problemem, a nawet jeśli – nie to jest moim problemem. Co jest zatem moim problemem? 

To… skomplikowane. Uwielbiam ten serial, naprawdę. Księga 1 była małą eksplozją kreatywności i nawet jeśli nie wszystko zagrało w niej dokładnie tak jak trzeba, to i tak historia była bardzo satysfakcjonująca na większości poziomów. Księga 2 była jeszcze lepsza, z nową bohaterką walczącą nie tylko o to, by wydostać się z Pociągu, ale też dosłownie o swoją podmiotowość i uznanie jako indywidulną, niezależną istotę. Księga 3 pod pewnymi względami była najlepsza z dotychczasowych… Jednocześnie obnażyła jednak problem, który dyskretnie kiełkował w Infinity Train właściwie od samego początku i dopiero na tym etapie stał się – dla mnie – nieznośnie przytłaczający. 

Chodzi o pewną zbędną emocjonalną brutalność, jaką scenarzyści serialu zwykli okazywać swoim bohaterom. Sama sytuacja wyjściowa traktowana jest z pełną świadomością jej realistycznych implikacji. Bohaterowie znajdują się de facto w lovecraftowskim koszmarze, w którym skazani są na radzenie sobie z istotą tak potężną i niepojętą, że nie mają szans na jej pokonanie – jedynie na przetrwanie. Ci, którzy próbują podporządkować sobie Pociąg albo łamią jego zasady kończą obłąkani, potępieni lub martwi. Choć sama natura Pociągu może wydawać się inherentnie pozytywna – to coś w rodzaju limbo, do którego różne osoby trafiają w punktach zwrotnych swojego życia, a podróż po kolejnych wagonach ma im pomóc z uporaniu się z własnymi problemami emocjonalnymi – to metody jego działania są bezkompromisowe i często śmiertelne dla samych zainteresowanych. Jedna z bohaterek Księgi 3 (która wie, o czym mówi) stwierdza nawet w jednym momencie, że Pociągu nie obchodzą poszczególni pasażerowie, jedynie sama procedura. 

Początkowo nie było z tym większego problemu. Księga 1 opowiadała o dość ponurym przypadku dziecka radzącego – a raczej nieradzącego – sobie z rozwodem rodziców i ich emocjonalnym oddaleniem zarówno od siebie nawzajem jak i od niego samego. Trafiało się kilka mocniejszych fragmentów, ale w zasadzie nic, do czego nie posunąłby się, dajmy na to, Gravity Falls. Księga 2 była już znacznie bardziej przytłaczająca, z główną bohaterką napędzaną gniewem, który w wielu przypadkach był toksyczny i destruktywny zarówno dla niej samej jak i osób jej towarzyszących. W jednym momencie posunęła się nawet do – bardzo naturalistycznie przedstawionego – morderstwa postaci negatywnej przewijającej się przez całą Księgę. 

Ta scena wzięła mnie kompletnie z zaskoczenia, by wyglądała niczym wyjęta z produkcji nawet jeśli nie dla dorosłych, to na pewno dla co najmniej starszych nastolatków. To było odważne, ale nawet wtedy nie wydawało mi się szczególnie potrzebne. Zarówno sama scena, jak i sposób jej zaprezentowania nie wnosiły niczego nowego do rozwoju postaci, do jej historii i na pewno nie działały na jej korzyść jeśli chodziło o wypracowanie sympatii widzów. Sytuację równoważył fakt, że ofiara była naprawdę zimnym i niegodziwym draniem, za którym nikt specjalnie nie tęsknił, a bohaterka próbowała go wcześniej ratować, co spotkało się z całkowitym brakiem wdzięczności z jego strony. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet ten szerszy kontekst nie usprawiedliwia ukazania bohaterki w brutalny sposób uśmiercającej inną postać, by w następnej scenie pokazać ją pochlapaną ekwiwalentem krwi na twarzy i później zignorować implikacje tego aktu. Wtedy nie uznałem tego za sygnał ostrzegawczy. Księga 3 uwiadomiła mi, że powinienem. 

Jeszcze raz – w kulturze popularnej, nawet tej dla nieco młodszych odbiorców, brutalność nie przeszkadza mi sama w sobie. Przemoc, traumy, niesprawiedliwość i śmierć są częścią naszego świata i zapoznanie dzieciaków z tymi elementami otaczającej nas rzeczywistości – w sposób dla nich przeznaczony i odpowiedni, ma się rozumieć – nie jest niczym niewłaściwym. Przeszkadza mi wykorzystanie jej wyłącznie jako prostego środka celem wymuszenia gwałtownej, emocjonalnej reakcji na widzach nie oferując niczego w zamian. To błąd niezależnie od tego, do jakiej grupy odbiorczej skierowany byłby serial. 

W Księdze 3 problem eskaluje w stopniu, w którym nie jestem w stanie przejść już nad nim do porządku dziennego. Mamy tam – dwukrotnie – postać pierwszoplanową zabijającą inną postać pierwszoplanową, traumatyzowanie małego dziecka, stawianie małego dziecka w sytuacji, w której musi ukrywać swoje emocje i swoją naturę przed inną osobą z uzasadnionej obawy przed śmiercią, odrzucenie przez opiekuna, śmierć innego opiekuna… Wiem, że być może brzmię w tym momencie jak panikujący rodzic oburzający się na to, że kreskówka dla jego dziecka jest nieco odważniejsza niż uważa to za odpowiednie. Tyle tylko, że nie jestem rodzicem, jestem dorosłym człowiekiem i nawet dla mnie emocjonalne obciążenie było momentami zbyt wielkie, bym był w stanie cieszyć się Księgą 3 tak jak poprzednimi. To nie kwestia tego co odpowiednie dla konkretnej grupy wiekowej, to kwestia odpowiedniej kompozycji elementów opowieści. 

TvTropes ma na to specjalną nazwę – Darkness-Induced Audience Apathy. Jeśli historia jest zbyt mroczna i dołująca, a tych elementów nie równoważy w odpowiednim stopniu nic innego, odbiorcy przestaną się przejmować tym, co się dzieje z głównymi bohaterami. Bo czemu mieliby to robić, skoro nawet przy najkorzystniejszym obrocie sytuacji obsadę czeka co najwyżej kontynuacja ich traum, cierpienia i bólu? To ryzyko, z którym mierzy się każdy twórca dzieła opierającego swoją opowieść na traumach i dramatach spotykających jego bohaterów – jak uczynić te motywy angażującymi i znaczącymi, by nie przesadzić? To jest trudne i dlatego nie mam zamiaru krytykować zbyt mocno twórców Księgi 3. Szczególnie, że operowali oni na delikatnej tkance serialu skierowanego – przynajmniej nominalnie – do dzieci, co dodatkowo komplikuje sytuację. 

To oczywiście skrajnie subiektywny problem, ale dla mnie był na tyle znaczący, bym musiał poświęcić mu większość tej recenzji. Fabularnie reszta Księgi 3 jest bowiem bez zarzutu. Scenarzyści umiejętnie wykorzystują ustalone już elementy uniwersum i budują na nich nową historię. Historię, jak to zwykle w Infinity Train bywa, skupioną na indywidualnych aspiracjach postaci, a nie większych i bardziej abstrakcyjnych celach jak na przykład uratowanie świata albo uratowanie Pociągu albo powstrzymanie Pociągu albo cokolwiek podobnego. Gra toczy się o niższe stawki, ale to bardzo dobrze, bo niższe stawki są ciekawsze. 

Pod względem animacji to tak dziwnie nierówny serial. Jego estetyka jest mocno zachowawcza – niespecjalnie staranne, raczej ubogie w detale scenografie i projekty postaci rekompensowane są przez bardzo dobry storyboarding (który w kreskówkach odpowiada za „pracę kamery” i „montaż”) i płynną, znakomicie wyważoną animację. Niekoniecznie jestem fanem kolorów tej serii. Zawsze wydawało mi się, że twórcy nie potrafią się zdecydować czy chcą tworzyć serial pastelowy czy gniło-szaro-bury, a próby kompromisów na tym polu wypadają… źle. 

Mam też – kolejny! – osobisty problem z brakiem dynamicznego cieniowania postaci. Ich sylwetki i ubrania najczęściej pozostają jednolitymi plamami koloru niezależnie od oświetlenia, co stanowi dość duży problem w sytuacjach gdy bohaterowie przebywają w półmroku albo środowisku, w którym oświetlenie zmienia się dynamicznie. A to zdarza się często. Rezultatem jest trochę nieprzyjemne zburzenie iluzji, że postacie i tła znajdują się w tym samym wymiarze. Wiele współczesnych (i nie tylko) kreskówek ma ten problem i nic dziwnego, bo dbanie o ten aspekt animacji to masa naprawdę trudnej, precyzyjnej pracy, na co nie zawsze jest budżet. 

Największe wrażenie robi natomiast muzyka. Ponury, klimatyczny synth autorstwa Chrome Canyona (sprawdźcie jego stronę na Spotify albo SoundCloud, gość jest niesamowity) ponownie odwala kawał dobrej roboty w kwestii budowania klimatu poszczególnych scen za pomocą ścieżek melodycznych. Mało który serial animowany jest w stanie poszczycić się tak dobrą ścieżką dźwiękową… wróć – mało który serial w ogóle jest w stanie poszczycić się tak dobrą ścieżką dźwiękową. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że muzyka w kreskówkach „nie piosenkowych” często jest traktowana w bardzo utylitarny sposób, jako tło muzyczne, które musi być, by serial nie brzmiał zbyt pusto, ale też nie przykłada się do tego zbyt wielkiej wagi. Tu jest inaczej.

Lubię tego dziwoląga. Okazał się czymś zupełnie innym niż się zapowiadał, a jego twórcy eksperymentują znacznie odważniej niż uznawałem to za możliwe w telewizyjnej animacji dla dzieci. Nie wszystkie te eksperymenty są oczywiście udane, ale nawet nieudane eksperymenty mogą być ciekawe. W Księdze 3 nadal przeważają te udane. Nie mogę doczekać się Księgi 4.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...