piątek, 20 grudnia 2019

Spiderverse VII - Zakończenie

fragment grafiki z filmu

Dziewiątego września dwa tysiące dziewiątego roku miała miejsca kinowa premiera 9 w reżyserii debiutującego na wielkim ekranie wówczas twórcy Shane’a Ackera. Film był pełnometrażową animacją trójwymiarową opowiadającą o postapokaliptycznym świecie, w którym ludzkość została zmieciona z powierzchni ziemi. Jedynymi świadomymi istotami, które pozostały przy życiu (dla dyskusyjnej definicji „życia”) są szmaciane kukiełki stworzone przez tego samego naukowca, który odpowiedzialny był za powołanie do istnienia maszyny, która ostatecznie doprowadziła do wyginięcia ludzkości. Film był bardzo mroczny – choć nie lała się w nim krew, sceny bardzo brutalnej przemocy i obrazowej śmierci były normą, tematy poruszane w ramach fabuły, takie jak posłuszeństwo autorytetom, wojna, trauma, odpowiedzialność, poruszane były w poważny i bezpośredni sposób. 9 był też wizualną perełką, bardzo zdyscyplinowanym kolorystycznie obrazem o unikalnym stylu i dużej wadze przyłożonej do tekstur. 

9 okazał się finansową klapą. Okazało się, że stereotyp animacji jako medium ekskluzywnie kierowanego do dzieci i wczesnej młodzieży jest zbyt silny, by dało się taki film skutecznie reklamować szerszej publiczności i mieć nadzieję na zysk. 9 przywołuję tu, bo to symptomatyczny przykład tego, jak trudno jest poczynić jest istotną zmianę w jakimś medium, jeśli grupa konsumencka przywykła do innej wrażliwości. 9 miał wszystko – bardzo dobry marketing, gwiazdorską obsadę (w tytułowej roli wystąpił Elijah Wood) i wysoką jakość produkcji. Bardzo lubię ten film i jeśli jakaś osoba czytająca ten cykl do tej pory o nim nie słyszała, naprawdę zachęcam do jego obejrzenia. Nie jest bez wad, ale jest naprawdę dobry. Jego porażka zależna była nie od jakości filmu, ale od tego, że na rynku zdominowanym przez Disneya, Pixara i DreamWorks na taką osobliwość po prostu nie było miejsca. Producenci i reżyser zaryzykowali wiele i choć to ryzyko opłaciło się w wymiarze artystycznym – film po prostu nie był w stanie zgromadzić na tyle wielkiej publiczności, by opłacił się w wymiarze materialnym. 

Minęło dziesięć lat i w gruncie rzeczy niewiele zmieniło się na rynku wysokobudżetowych animacji w trójwymiarze. Waniliowe opowieści o gadających zwierzętach, przedmiotach i księżniczkach biorących udział w sentymentalnych przygodach (z małym twistem tu i ówdzie) nadal są obowiązującym paradygmatem. Jeśli cofnęlibyśmy się w czasie do dwa tysiące dziewiątego roku i puścili takiej osobie Frozen 2 czy How To Train Your Dragon: The Hidden World, to – może poza lepszą jakością animacji – ta osoba nie miałaby wrażenia, że ogląda coś z innej dekady. Nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę lubię waniliowe filmy familijne z lekkim humorem i barwnymi postaciami, które bezwstydnie wyciskają łzy w dramatycznych finałach. Problem polega na tym, że ta jedna konwencja na wiele lat całkowicie zdominowała przemysł wysokobudżetowej animacji. 

Być może 9 był skazany na porażkę. Nie oznacza to jednak, że Spider-Man: Into The Spider-Verse był skazany na zwycięstwo. Był to, choć trudno w to uwierzyć, pierwszy w historii animowany film kinowy o Spider-Manie – postaci, która w ciągu ostatniej dekady zdążyła się przejeść sporej części widzów. Nieustanne restarty jej aktorskiej wersji powoli zaczęły zlewać się w jedną niewyraźną plamę. Nie był to film aż tak ciężki jak 9, ale liczba ofiar śmiertelnych i ciężkich tematów znacznie przekracza tam disnejowską średnią. Na szczęście dla nas wszystkich eksperyment się powiódł – Spider-Man: Into The Spider-Verse zarobił mnóstwo pieniędzy (trzysta siedemdziesiąt pięć i pół miliona dolarów przy budżecie dziewięćdziesięciu milionów), zdobył Oskara i pokazał, że da się inaczej. Pytanie tylko – co to oznacza dla rynku animacji? 

Nie wiadomo. Od premiery Spider-Man: Into The Spider-Verse minął rok. Filmy, które powstaną w reakcji na sukces tego obrazu są dopiero w fazie preprodukcji i żeby przekonać się, w jaki sposób (jeśli w ogóle) historia Milesa Moralesa przemodeluje rzeczywistość kinowej animacji musimy poczekać jeszcze co najmniej dwa, trzy lata. Przez ten czas wiele może się jeszcze wydarzyć, bo i wiele wydarzyło się w tym roku. Choćby premiera animowanego remake’u The Lion King, który to film Disney bardzo agresywnie reklamuje jako live-action. Może to jest właśnie kierunek, w którym pójdzie animowane kino – hiperrealizm i udawanie konwencjonalnych filmów aktorskich w nadziei, że osoby, które słysząc „animacja” całkowicie tracą zainteresowanie dadzą się oszukać. A może wszystko zostanie po staremu i waniliowa formuła okaże się jedyną, która jest w stanie przerwać. Nie znam odpowiedzi na to pytanie i nie śmiałbym nawet dywagować, jak to będzie wyglądało w przyszłości. 

Jest jednak kilka ciekawych rzeczy, które mogę napisać już teraz. 

Tworzenie pełnometrażowych filmów animowanych to niesamowicie kompleksowe przedsięwzięcie, w którym udział biorą dziesiątki, jeśli nie setki, utalentowanych artystów i artystek z różnych dziedzin. Wiele z tych osób zachowuje wypracowane przez siebie materiały produkcyjne i – jeśli studio pozwala na takie rzeczy – upublicznia je po premierze filmu, najczęściej w swoim portfolio i/albo prowadzonych przez siebie mediach społecznościowych. Nie jest to powszechna praktyka i większość osób nie zawraca tym sobie głowy, ale często można w ten sposób dobrać się do jakichś smaczków z procesu produkcyjnego. Często, pisząc o jakimś filmie animowanym, przeszukuję Internet w nadziei na złowienie storyboardów albo testowych animacji albo grafik koncepcyjnych upublicznionych w taki sposób. Rezultaty są różne i zależą od wielu czynników, ale jeszcze nigdy nie widziałem czegoś, co nastąpiło po premierze Spider-Man: Into The Spider-Verse. Moją twitterową ścianę po prostu zalały wszelkiej maści materiały wewnętrzne. Trwało to kilkanaście tygodni i dało mi to okazję do poznania i polubienia mnóstwa nieznanych mi wcześniej osób z branży (z jednym czy dwoma nawiązałem nawet bezpośredni kontakt) oraz dowiedzenia się wielu nowych rzeczy o procesie powstawania tak złożonego projektu. Cały ten cykl tekstów wyglądałby pewnie zupełnie inaczej – a prawdopodobnie w ogóle by nie powstał – gdyby nie ten entuzjazm osób odpowiedzialnych za produkcję. 

Według mnie to niesamowicie znaczące. Przemysł animacji jest usiany wieloma patologiami, o których nie chcę w tym momencie szerzej rozwodzić – dość powiedzieć, że niepłatne nadgodziny, złe warunki pracy, nadużywanie własnej pozycji przez zwierzchników i niskie gaże są tam czymś na porządku dziennym. Wiele osób pracujących w tym przemyśle nie chce się chwalić swoimi osiągnięciami w Internecie nie z wrodzonej skromności, ale między innymi dlatego, że cała duma z wykonywanej przez siebie pracy została w nich uśmiercona. Często udział w tym czy innym projekcie może skończyć się traumą na wiele miesięcy. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to jak przesada, ale fatalne standardy pracy animatorów są czymś, z czego sam nie zdawałem sobie sprawy dopóki nie zainteresowałem się tematem głębiej i nie zacząłem rozmawiać o tym z osobami z branży. 

Twórcy Spider-Man: Into The Spider-Verse są dumni ze swojej pracy. Nie tylko producenci i reżyserzy, pierwsi w kolejce do odpytywania w mediach, ale również osoby pracujące bezpośrednio nad tworzeniem modeli postaci, zaangażowane w proces animacji, dobór kolorów, projektów i tak dalej… gdy czytałem ich posty w mediach społecznościowych, głównie na Twitterze, biła z nich niesamowita duma i radość z tego, że mogły być zaangażowane w to przedsięwzięcie. Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś podobnego – nie na taką skalę. I wydaje mi się, że jest w tym znacznie więcej niż tylko lepsze niż zwykle warunki pracy (choć to oczywiście również jest istotne). Wydaje mi się, że kluczowe jest coś innego – większość osób pracujących przy Spider-Man: Into The Spider-Verse chciała zrobić ten film. Nie „jakiś” film, ale ten konkretnie – i dlatego włożyli w to tyle serca i talentu. 

Przemysł animacji nie dostarcza zbyt wielu okazji do pracy przy tak unikalnych projektach. Człowiek szkoli się w dziedzinie przez wiele lat, ma swoje pomysły i aspiracje, a po ukończeniu studiów idzie do pracy przy tworzeniu reklam płatków śniadaniowych albo, jeśli mają szczęście, animowaniu postaci Sonica z tej nieszczęsnej ekranizacji gry viedo, a potem robić to od nowa, gdy Internet kolektywnie wyśmieje narzucony przez producentów projekt postaci. Spider-Man: Into The Spider-Verse jest w porównaniu czymś z zupełnie innej bajki – okazją do wyszalenia się, eksperymentowania, testowania nowych rzeczy albo wykorzystywania umiejętności, których do tej pory nikt nie wymagał. Jakimś cudem to nie jest film zrobiony dlatego, bo ktoś uznał, że da się w ten sposób wyciągnąć od widowni pieniądze (choć, nie oszukujmy się, taki był plan od samego początku), ale dlatego, bo wiele kreatywnych osób naprawdę pragnęło go zrobić. I w tym tkwi właśnie wyjątkowość Spider-Man: Into The Spider-Verse. To film zrobiony przez artystów, którym dano przestrzeń do realizacji własnych aspiracji i stosunkowo wolną rękę. W żadnym razie nie jest to gwarantem sukcesu – ale zawsze jest to szansą na coś ciekawego. I jeśli miałbym zakończyć ten cykl w jakiś znaczący sposób napisałbym – i to właśnie zrobię – że życzę sobie, by taką lekcję przemysł animacji wyciągnął z sukcesu Spider-Man: Into The Spider-Verse.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...