wtorek, 31 grudnia 2019

M1stycyzm P0pkulturowy

fragment grafiki autorstwa Karoliny Kurowskiej, całość tutaj.

To był niesamowicie udany popkulturowo rok – przynajmniej dla mnie. W tych mediach, które są przedmiotem moich najsilniejszych fascynacji działy się rzeczy ciekawe i absorbujące. Seriale, komiksy i kreskówki, które śledziłem już wcześniej doczekały się satysfakcjonujących rozwinięć, pojawiło się mnóstwo nowych rzeczy, które zdołały przyciągnąć moją uwagę oraz dokonałem wielu wartościowych odkryć rzeczy nieco starszych, które do tej pory wymykały mi się spod radaru. Co chyba jednak najważniejsze, w tym roku dość mocno zagłębiłem się w filozofię postmodernizmu na poziomie teoretycznym, czego rezultat w postaci serii tekstów przybliżających niektóre zagadnienia z tej gałęzi filozofii mogłyście śledzić na blogu. 

W świecie animacji zarządził Netflix. W 2019 roku platforma streamingowa zaoferowała nam – między wieloma innymi – takie produkcje jak dwa sezony estetycznie wysmakowanej Carmen Sandiego, przepyszne audiowizualnie i tematycznie Seis Manos łączące w sobie kino gangsterskie lat osiemdziesiątych, kino kopane i horror w proporcjach, które na zdrowy rozum nie powinny ze sobą współgrać, ale jakimś cudem im się to udaje; antologię Love, Death & Robots, która – choć ma całe mnóstwo tematycznych problemów, o których nie będę tutaj pisał – w interesujący sposób rozruszała rynek animacji dla dorosłych oraz feministyczny animowany sitcom Tuca & Bertie, który zasłużył na znacznie więcej miłości niż jej dostał oraz na drugi sezon, którego nie dostał w ogóle. Do tego mamy liczne kontynuacje seriali animowanych, które zadebiutowały we wcześniejszych latach – The Dragon Prince, Disenchantment, She-Ra i wiele, wiele innych – oraz filmy pełnometrażowe, z których zdecydowanie wyróżnia się zachwycający Klaus. A to przecież tylko ułamek animowanej oferty Netfliksa, na którą składają się również liczne anime dystrybuowane przez platformę poza granicami Japonii oraz liczne kreskówki, do których Netflix ma prawa emisji, jak choćby kultowe Było sobie życie, które zagościło na platformie w tym właśnie roku. Zupełnie niespodziewanie Netflix stał się przestrzenią dla wielu animowanych projektów, które jeszcze kilka lat temu skazane byłyby na niepowodzenie, bo po prostu nie byłoby dla nich miejsca w dość ograniczonych ramówkach kanałów tematycznych. 

Nie samym Netfliksem człowiek jednak żyje. Adult Swim we współpracy z Genndym Tartakovskym wyprodukowało animowany miniserial Primal, którego nie miałem jeszcze okazji obejrzeć, a na który ostrzę sobie zęby od czasu, gdy o nim usłyszałem. Amazon Prime wyemitował Undone twórców BoJacka Horsemana, Cartoon Network wypuściło pierwszy sezon Infinity Train, a Disney otworzył w końcu swoją zasobną kryptę z kultowymi animacjami, które stanowią teraz samo mięso jego platformy streamingowej… dostępnej jedynie w wybranych miejscach na świecie, a i tam ze stabilnością jest dosyć krucho. Skoro już o Disneyu mowa, w ostatnim roku producent wykonywać zaczął dość… konfundujące marketingowe ruchy, dość agresywnie reklamując tegoroczny remake Króla Lwa jako „live-action”. Smutną prawdą jest, że istnieje olbrzymia rzeczą osób, które na dźwięk słów „animacja” automatycznie tracą zainteresowanie danym filmem lub serialem, więc próba ukrywania animowanego rodowodu filmu, który jest w stanie ujść za kręcony na żywo to sensowna (i skuteczna) strategia… na dłuższą metę nie pomaga to jednak animacyjnemu medium. 

W kwestii gier video ukazało się w tym roku mnóstwo szalenie fajnych rzeczy, które sprawiły, że po latach biernego dogrywania produkcji sprzed dekad w końcu zacząłem regularnie sięgać po nowości. A Plague Tale: Innocence okazało się poruszającą opowieścią historyczną (z obligatoryjnym wątkiem nadprzyrodzonym) z umiejętnie zrealizowanymi mechanikami rozgrywkowymi i świetną oprawą audiowizualną. The Outer Worlds pokazało, że rozbudowane, elastyczne rozgrywkowo fabularne gry akcji nadal mają swoje miejsce we współczesnym rynku gier video, a Star Wars Jedi: Fallen Order – że gra na licencji znanej marki nie musi być chamskim skokiem na kasę, by znaleźć sensowne grono odbiorców. Outer Wilds pokazało, jak fajna może być eksploracja sama w sobie, jeśli opakuje się ją w interesujące konteksty i mechaniki, Disco Elysium natomiast… jest najbardziej wstydliwą pozycją na moim stosiku rzeczy do ogrania. Grą roku, a niewykluczone, że i dekady, jest i na zawsze pozostanie jednak dla mnie Untitled Goose Game. Nie jestem w stanie opisać, jak wiele radości sprawiła mi ta prosta gra przygodowo-zręcznościowa opowiadająca o okropnej gęsi budzącej popłoch wśród mieszkańców małego brytyjskiego miasteczka. 

Serialowo dostaliśmy sporo przyjemnych produkcji – największe wrażenie zrobił na mnie, zupełnie niespodziewanie, The Watchmen od HBO. Bałem się intelektualnej katastrofy, dostałem miniserial, który ze wszystkich dotychczasowych niepotrzebnych wariacji na temat materiału źródłowego jest… najmniej niepotrzebny i chyba najbardziej świadomy tego, co stanowi o wyjątkowości komiksowego pierwowzoru. The Witcher okazał się… bałaganem wprawdzie, ale bałaganem z potencjałem. Star Trek: Discovery poprawił kurs i choć nadal nie uciekł banalności, która określa go od pierwszego odcinka pierwszego sezonu, to radykalna zmiana kursu w finale naprawdę może okazać się dla niego zbawienna. The Umbrella Academy było bardzo przyjemnym przerywnikiem między nieco ambitniejszymi produkcjami, a The Good Place pozostało wspaniałe. 

Komiksy dostarczyły mi w tym roku mnóstwa przyjemnych rzeczy, choć obyło się raczej bez zaskoczeń. Komiksowe serie Power Rangers nadal pozostają dla mnie bardzo solidnym, mistrzowsko realizowanym superhero, które ma wszystko to, czego oczekuję po komiksie w tej konwencji – przyjemną dla oka kreskę, dynamiczną fabułę i sprawny tryb wydawniczy, który miesiąc w miesiąc dostarcza mi co najmniej czterdziestu ośmiu stron znakomitej lektury. Nadal ukazuje się również CROWDED, które nieodmiennie polecam wszystkim osobom szukającym w tym medium czegoś wychodzącego poza superbohaterszczyznę, ale też nie są gotowe na bardziej artystyczne eksperymenty. Runaways od Marvela – kontynuacja komiksu, w którym zakochany byłem za moich nastoletnich czasów, a który dziś przerodził się w spokojną, poczciwą superbohaterską obyczajówkę o pogubionych młodych ludziach na skraju dorosłości. Marvel dał mi również zaskakująco dobrą serię komiksową o Conanie Barbarzyńcy – spodziewałem się sztampowego skoku na kasę, a dostałem naprawdę znakomicie napisaną antologię krótkich opowieści o howardowskim herosie. Komiks ten ukaże się niedługo w naszym kraju dzięki wydawnictwu Egmont. 

W tym momencie muszę zatrzymać się na moment, by opowiedzieć Wam o wydawnictwie AfterShock Comics – stosunkowo nowej na amerykańskim rynku oficynie, która trochę jest dla komiksu rozrywkowego tym, czym Netflix stał się dla animacji. AfterShock to całkowite przeciwieństwo wydawnictw pokroju Marvel, DC Comics czy Valiant. Przede wszystkim (prawie) nie publikuje komiksu superbohaterskiego, ani komiksów na licencjach znanych marek, stawiając niemal wyłącznie na oryginalne opowieści bez wcześniejszych iteracji. To niesamowicie unikalna rzecz nie tylko w amerykańskim komiksie, ale również w całej współczesnej popkulturze. Po drugie – komiksy wydawnictwa to w przeważającej mierze zamknięte miniserie mające średnio pięć zeszytów, po których opowieść się kończy. Nie stanowią ona zamkniętego uniwersum, nie ma między nimi żadnych crossoverów i żadna z nich nie obliguje do przeczytanie czegokolwiek więcej by cieszyć się pełnym kontekstem wydarzeń. Są to często rzeczy autorskie, balansujące na samej granicy komiksu masowego i awangardowego albo przynajmniej zachowujące ciekawą równowagę między rozrywkową pulpą, a czymś nieco ambitniejszym – tworzone zarówno przez debiutantów, jak i weteranów komiksu. 

W ciągu mijającego roku AfterShock dostarczyło mi całego mnóstwa przyjemnych zaskoczeń. Nie wszystkie komiksy z tego wydawnictwa, które miałem okazję czytać były dobre, ale wszystkie były w jakiś sposób interesujące, próbowały robić coś trochę innego niż rzeczy, do których przyzwyczaił mnie mainstream. Te, które polubiłem – polubiłem mocno. Mówię tu przede wszystkim o Animosity oraz Dark Ark, dwóch regularnych, wychodzących już od paru lat seriach komiksowych. Ta pierwsza opowiada o postapokaliptycznej rzeczywistości, w której zwierzęta zyskały zdolność mowy oraz równy ludzkiemu intelekt. Ta druga snuje historię arki zbudowanej na rozkaz Diabła, który za jej pomocą chciał ocalić szatański pomiot przed biblijnym potopem. Oba komiksy wykorzystują swoje bardzo precyzyjnie zakreślone ramy koncepcyjne, by opowiedzieć historie o ludziach (albo osobach nieludzkich) mierzących się z przytłaczającym kataklizmem, który całkowicie zmienił otaczającą ich rzeczywistość i teraz stawia ich w niebezpiecznych sytuacjach, z którymi nie są w stanie poradzić sobie sami, dlatego wchodzą w niełatwe sojusze z innymi, których w normalnych okolicznościach uznawaliby za wrogów (albo pożywienie). Jest w tym coś z ducha naszych czasów, pewna aktualność, której opowieści o bohaterach wymyślonych trzydzieści, pięćdziesiąt czy osiemdziesiąt lat temu nie byłyby w stanie oddać w tak dojmujący sposób. 

Desperacko potrzebujemy nowych opowieści. W dwa tysiące dziewiętnastym roku nastąpiło wiele zakończeń – realnych lub symbolicznych – popularnych popkulturowych narracji. Zakończyła się telewizyjna Game of Throne, gwiezdnowojenna saga Skywalkerów, marvelowa saga Thanosa i Kamieni Nieskończoności. Końca dobiegło kinowe uniwersum X-Men i serialowe mikrouniwersum Defenders. Ash Ketchum zdobył pierwsze miejsce w mistrzostwach Pokemon. Robert Kirkman, ku zaskoczeniu absolutnie wszystkich, zakończył swoje komiksowe magnum opus o żywych trupach. BoJack Horseman i The Good Place, dwie błyskotliwe komedie idealistycznie będące dwiema stronami jednej monety, weszły już na ostatnią prostą. Coś się kończy, ale na horyzoncie nie widać niczego nowego, jedynie kolejne rebooty, restarty, spin-offy, sequele i prequele. Nowe historie nieodmiennie powstają i nieodmiennie fascynują – ale jednostki, nie masy. Zanim doczekają swojej kolejki w drodze na wielkie ekrany i szczyty list przebojów, staną się reliktami przeszłości, echami minionych czasów – jak światła ciał niebieskich oddalonych lata świetlne, które dawno już zgasły, ale wieści o tym nie dotarły jeszcze na nasz nieboskłon. 

Alan Moore często odnosi się z niesmakiem do nieustającej popularności komiksu superbohaterskiego, rzucając komentarze o tym, że medium mogłoby w końcu dorosnąć – przez co oczywiście jest uznawany za wapniaka twierdzącego, że komiksy superbohaterskie są infantylnym medium dla dzieci i zdziecinniałych dorosłych. Mało kto rozumie, o co tak naprawdę chodzi Moore’owi – o to, że aby znacząco rozwinąć medium należy eksplorować nowe narracyjne przestrzenie. Nie wszystko zmieści się w superbohaterski trykot, nie każdą historię można osadzić w wiktoriańskim Londynie na Baker St., nie zawsze da się podmienić kolor skóry i płeć klasycznej postaci inną i udawać, że nie zmienia to przynajmniej części kontekstów, a próby udawania, że jest inaczej wypadają śmiesznie. Desperacko potrzebujemy nowych głosów, nowych perspektyw i nowych opowieści. Zawsze popierał będę zróżnicowanie płciowe i etniczne w obsadach popularnych filmów kinowych i seriali, ale to tylko półśrodek – sposób, w jaki cyniczny kapitalizm próbuje zarabiać na progresywnych ideach bez realnego wkładu oraz ryzyka utraty pieniędzy konserwatystów (i dochodu z Chin albo Rosji). Te historie, by były autentyczne, zniuansowane i naturalne, muszą powstawać za sprawą twórców i twórczyń z grup mniejszościowych oraz wywodzących się ze środowisk progresywnych. Osoby o konserwatywnej wrażliwości często zarzucają takim motywom sztuczność, negowanie logiki świata przedstawionego czy słynne „wciskanie na siłę politycznej poprawności” i w jakimś sensie często mają rację. Winę za taki stan rzeczy noszą jednak nie mniejszości czy ruchy progresywne, ale korporacje. Które z przyjemnością sięgną do kieszeni osób takich jak ja (zdając sobie sprawę jak niewiele mam realnych alternatyw), ale mających gdzieś prawdziwie znaczącą reprezentację. 

W przyszłość patrzę z mieszanymi uczuciami. Mamy coraz mniej czasu na uratowanie planety przed katastrofą, problemów przybywa, a popkultura tchórzliwie zamyka nas w komfortowej klatce znajomych rzeczy i odtwarzanych w nieskończoność form kulturowych. Pojawiają iskierki nadziei, ale to o wiele za mało na rozpalenie ognia. Czeka nas bardzo wiele pracy, jeśli chcemy nawet nie zmienić świat na lepsze, ale zwyczajnie nie pozwolić na to, by zmienił się na gorsze.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...