fragment grafiki z filmu |
Miles Morales po raz pierwszy pojawił się w moim życiu gdy byłem na studiach. Był to, jak możecie się domyślać, konfundujący, nieoczywisty etap mojego życia, rodzaj ostatniego przystanku przed dorosłością, gdy nie miałem jeszcze pojęcia, jak potoczy się ono dalej. Mój komiksowy gust powoli kończył się wówczas kształtować – stopniowo porzucałem regularne śledzenie komiksów Marvela na rzecz nieco ambitniejszych serii, miniserii i albumów z mniejszych wydawnictw. Męczyły mnie ciągnące się w nieskończoność, wiodące donikąd tasiemce, w których działo się wiele, ale nie zmieniało się prawie nic. Nawet uniwersum Ultimate – stosunkowo niewielka linia wydawnicza prezentująca uwspółcześnione wersje X-Men, Avengers, Fantastycznej Czwórki i Spider-Mana egzystujące wspólnie w nowym świecie przedstawionym – które przez bardzo długi czas trzymało wysoki poziom i unikało największych grzechów głównego uniwersum ostatecznie przeskoczyło rekina i zapadło się w sobie pod ciężarem niepotrzebnego crossovera, który uśmiercił sporą część kluczowych postaci i nieodwracalnie zmienił status quo.
Wyjątkiem był Ultimate Spider-Man, jeden z ostatnich marvelowych tytułów, który wciąż jeszcze śledziłem. To był świetny komiks – w moim osobistym rankingu nadal pozostaje jedną z najlepszych serii od Marvela. Lubiłem nowego Petera, podobało mi się odświeżenie jego postaci i przystosowanie jej do nowych realiów, mądre wkomponowanie w ten uwspółcześniony świat klasycznych przeciwników oraz soczyste dialogi. Fabuła nie zawsze była satysfakcjonująca, ale generalnie serii udawało się utrzymać zadowalający poziom. Fakt, że komiks bardzo długo powstawał za sprawą jednego zespołu twórczego – pierwsza zmiana rysownika nastąpiła dopiero po stu jedenastu(!) zeszytach regularnego cyklu wydawniczego, scenarzysta od początku do końca pozostał natomiast ten sam – pomógł w zachowaniu artystycznej i koncepcyjnej spójności serii. W chwili, w której piszę te słowa komiks ukazuje się właśnie w naszym kraju za sprawą wydawnictwa Egmont i jeśli ktoś ma ochotę na poznanie komiksowego pierwowzoru tej znanej z kina i telewizji postaci (albo po prostu przeczytać coś fajnego), naprawdę zachęcam do sięgnięcia po Ultimate Spider-Man.
Gdy Brian Michael Bendis, scenarzysta tego komiksu, ujawnił, że zamierza uśmiercić postać Petera Parkera, uznałem, że na tym koniec – dotrwam do końca tej linii wydawniczej, po czym ostatecznie dam sobie spokój z uniwersum Ultimate, które i tak zaczynało wówczas zmieniać się w parodię samego siebie. Spider-Man zginął w bardzo przewidywalny, ale satysfakcjonujący sposób – o ile może istnieć coś takiego jak satysfakcjonująca śmierć lubianej postaci. Peter dosłownie rzucił się na kulę, która przeznaczona była dla Kapitana Amerykę, ratując mu w ten sposób życie i spełniając swoją największą życiową aspirację – stać się bohaterem godnym członkostwa w Ultimates (lokalny odpowiednik Avengers) i zostać docenionym przez Kapitana. Uderzyła mnie ta śmierć tak, jak uderzyć powinna. Doceniłem gorzkie zamknięcie opowieści i przeczytałem nawet epilog, z łamiącymi serce reakcjami przyjaciół i ukochanych Petera oraz wzruszającą sceną pogrzebu.
I wtedy właśnie poznałem Milesa Moralesa.
Nie planowałem sięgać po serię z „tym nowym” Spider-Manem, który miał zastąpić Petera w uniwersum Ultimate. Nie chodziło o kolor skóry Milesa – przynajmniej nie mnie, bo Internet przechodził wówczas małą burzę z tego powodu, jak się okazało, pierwszą z wielu znacznie większych – tylko o sam fakt, że pojawia się jakiś kolejny bohater mający zastąpić Petera. Nowy człowiek w nowym kostiumie robiący mniej więcej to samo. Nie interesowało mnie to, może nawet nieco drażniło. Z tych czy innych powodów sięgnąłem jednak po pierwszy numer serii Miles Morales: Ultimate Spider-Man. Nie byłem zachwycony, ale magia potoczystego bendisowskiego dialogu zadziałała i sięgnąłem po kolejny zeszyt. A potem po kolejny. I jeszcze jeden. I następny. Nie jestem w stanie wskazać jednego momentu, w którym coś kliknęło i zacząłem naprawdę lubić Milesa, ale chyba jestem w stanie podać powód, dlaczego ostatecznie go polubiłem niemal na równi z jego poprzednikiem.
Miles był zagubiony.
Bendis wrzucił tego bardzo młodego niebiałego chłopaka ze środowiska klasy robotniczej do elitarnej szkoły i dodatkowo zrzucił na jego barki jeszcze większy ciężar – nadprzyrodzone moce i wiążące się z tym problemy w postaci kłopotliwego, nieco przypadkowego dziedzictwa po Peterze Parkerze. Którego tożsamość – dodajmy – znana była już publicznie, a on sam opłakiwany przez tysiące nowojorczyków, którzy nadal nie byli w stanie pogodzić się z utratą ukochanego przyjaciela z sąsiedztwa. Ta niesamowicie skomplikowana sytuacja życiowa sprawiła, że nie sposób było nie współczuć temu trzynastolatkowi i nie sposób było z nim nie sympatyzować. Szczególnie w sytuacji, gdy samemu było się w podobnie nieoczywistym punkcie własnego życia, gdy oczekiwania otoczenia i własne aspiracje ciążyły na barkach równie mocno. Miles pojawił się w moim życiu dokładnie w tym momencie, w którym go potrzebowałem.
Nie na tyle, by przeczytać całą jego serię. Po kilkunastu zeszytach z tych czy innych powodów porzuciłem lekturę tego komiksu. Ostatnim komiksem z tym bohaterem w roli głównej z którym miałem styczność była chyba miniseria Spider-Men, w której Miles spotyka Petera Parkera z oryginalnego uniwersum. Zdaję sobie sprawę, że powyższe akapity brzmią trochę tak, jakby Miles był jedną z moich ukochanych postaci, których historię śledzę po dziś dzień – ale tak nie jest. Nowy Spider-Man był dla mnie dość ważny przez moment, ten moment jednak w końcu minął i na długie lata zapomniałem o tej postaci. Aż do czasu, gdy pojawił się pierwszy trailer filmu animowanego Spider-Man: Into the Spider-Verse. Obejrzałem go i opadła mi szczęka – zwiastun obiecywał bowiem niesamowicie wysmakowaną, odważną w formie animację trójwymiarową w oszczędnym, biseksualnym oświetleniu i z fenomenalnymi ujęciami, na czele ikonicznym już „spadaniem w górę” głównego bohatera. Trailer miał jednak coś jeszcze. W ostatniej scenie przed kartą tytułową Spider-Man ściąga maskę, łapie oddech, unosi kącik ust i bardzo cicho śmieje się sam do siebie, z mieszaniną dumy, szoku, zaskoczenia i satysfakcji. Ta króciutka scena idealnie oddała charakter postaci Milesa o sprawiła, że na moment przeniosłem się w przeszłość, do czasów gdy czytałem o tym dzieciaku starającym się udźwignąć gigantyczną odpowiedzialność, którą zrzucił na niego los.
O tym, że powinienem obejrzeć ten film wiedziałem dzięki wcześniejszym sekwencjom trailera, który zapowiadał animację, jakiej w masowym kinie jeszcze nie było. Odważne decyzje w rodzaju animowania postaci na dwójkach (jeden obraz na dwie klatki filmowe), wystylizowane ujęcia, cięższa atmosfera, komiksowe przebitki i takie drobiazgi jak siateczka rastrów wkomponowana w światłocienie… wszystko to niesamowicie współgrało ze sobą. Gdy na fanpage’u Mistycyzmu Popkulturowego rozpływałem się nad tym zwiastunem opisując poszczególne elementy, jeden z komentatorów napisał coś w rodzaju „To niezwykłe widzieć, że się czymś tak bardzo cieszysz”. Ten trailer naprawdę wlał w moje serce radość i napełnił mnie entuzjazmem.
O tym, że muszę go obejrzeć wiedziałem dopiero gdy zobaczyłem ten uśmieszek Milesa.
Czemu dopiero teraz o tym piszę? Cóż, dopiero po całym roku po premierze filmu byłem w stanie pozbierać szczękę z podłogi na tyle, by poświęcić Spider-Man: Into the Spider-Verse serię blognotek. Tak, to będzie bowiem seria, w której zamierzam rozłożyć na części pierwsze zarówno film, jak i wszystkie towarzyszące mu elementy. Od dziś przez cały kolejny tydzień publikował będę jeden tekst dziennie. Najpierw porozmawiamy o samym Milesie Moralesie i pozostałych bohaterach oraz bohaterkach filmu, później procesie powstawania tego filmu, później o oprawie wizualnej, fabule i tak dalej. Zajmie nam to sporo czasu, ale ta animacja naprawdę na to zasługuje.
Na długo przed pojawieniem się Spider-Man: Into the Spider-Verse w kinach wieszczyłem temu filmowi, że zajmie poczesne w historii animacji i podtrzymuję tę prognozę. To naprawdę jest coś formatu Fantasia, Who Framed Roger Rabbit czy Toy Story – nie tylko kamień milowy w rozwoju całego medium, ale też game-changer, który kompletnie przedefiniował standardy jakościowej wysokobudżetowej animacji 3D. Zapraszam o lektury.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz