fragment grafiki okładkowej, całość tutaj. |
The Lest
Jedi to jedyny film z cyklu Star Wars, o
którym jestem w stanie z czystym sumieniem napisać, że go tak zwyczajnie po
ludzku lubię. To stwierdzenie zwykło irytować absolutnie wszystkie osoby
kłócące się o jakość tego filmu niezależnie od tego czy uważają go za godną
kontynuację Gwiezdnej Sagi czy za fabularną abominację rujnującą im
dzieciństwo, więc nie afiszuję się z nim częściej niż jest to absolutnie
konieczne. Do siedmiu poprzednich filmów z serii mam bardzo neutralny stosunek
– z różnych powodów nie dorastałem z Gwiezdnymi Wojnami, nigdy nie fascynowało
mnie to uniwersum i nie mam do niego nabożnego stosunku. Dla świata może być to
jeden z najistotniejszych tekstów kultury popularnej w historii. Nie neguję
tego, rozumiem, czemu takie stwierdzenie ma sens, zdaję sobie sprawę ze
znaczenia Star Wars dla popkultury i całej rzeszy fanów. Przysięgam, że nie
przemawia przeze mnie snob (nie tym razem). Po prostu dla mnie, osobiście, ta
seria to jeden z wielu rozrywkowych cykli pulpowej fantastyki, niespecjalnie
wyróżniający się czymkolwiek ani na plus ani na minus.
The Last
Jedi polubiłem, bo dostrzegłem w nim ambicję
stworzenia czegoś trochę innego. Rezultaty tej ambicji są dyskusyjne, a sam
film bynajmniej niepozbawiony wad. Rian Johnson nie odważył się (nie mógł?)
przekonstruować Gwiezdnej Sagi w coś nowego, przez co zatrzymał się w pół kroku
– dekonstruując ją. Utarte schematy zostały w tym filmie rozwałkowane, ale nie
ulepiono z nich niczego nowego. Film zawrócił sagę z kierunku, w którym do tej
pory podążała, ale w żadnym miejscu nie wskazał jej innego. Wydaje mi się, że
to jest właśnie sednem wielu ognistych dyskusji wokół The Last Jedi. Nie jest sztuką nakreślić fabułę całkowicie w
poprzek oczekiwań publiczności. Sztuką jest zrobić to w sposób otwierający dalszym
odsłonom sagi zupełnie nowe drogi rozwoju. Tymczasem The Last Jedi nie dość, że niczego nie otworzył, to można się
spierać, że pozamykał tych kilka, które z trudem wytworzył poprzedni film. Nic
dziwnego, że tak wiele osób odczuwa z tego powodu rozczarowanie. Sympatyzuję z
tym uczuciem, przynajmniej dopóki nie zmienia się ono w bełkot o dyktaturze
politycznej poprawności czy coś w tym rodzaju. Mimo to mając do wyboru nieudany
eksperyment i udaną rutynę, częściej sięgam po to pierwsze.
Gdy zamówiłem ten komiks do recenzji, byłem
święcie przekonany, że chodzi o zbiorcze wydanie sześcioczęściowej miniserii od
Marvela poświęconej adaptacji The Last
Jedi. Zwyczajnie nie przyszło mi do głowy, że dwuletni zaledwie film może
mieć dwie różne komiksowe adaptacje, dlatego niespecjalnie wczytywałem się w
opis, po prostu z góry założyłem, że dostanę ten właśnie komiks. Możecie sobie
wyobrazić moje zdumienie, gdy w paczce znalazłem relatywnie cienki
(siedemdziesiąt dwie strony) tomik w miękkiej oprawie i bez loga Marvela na
okładce. Za tę adaptację odpowiedzialne jest amerykańskie wydawnictwo IDW
Publishing współpracujące z koncernem Disneya przy sprzedaży komiksów dla
młodszych odbiorców. Również – i znajduję ten fakt niesamowicie zabawnym – tych
na licencji Marvela, ponieważ najwyraźniej Marvel jest tak marnym wydawnictwem,
że nie jest w stanie skutecznie sprzedawać własnych komiksów i ktoś musi to
robić za niego. To oczywiście żart – po prostu IDW ma lepsze rozeznanie w
kwestii produktów dziecięco-młodzieżowych, więc jeśli chodzi o ten konkretny
segment rynku, bardziej sensowne jest użyczanie licencji IDW. „Normalne”
komiksy ze świata Gwiezdnych Wojen nadal tworzy Marvel.
Komiks, o którym mowa jest częścią serii skierowanych
do dzieci i młodzieży adaptacji poszczególnych filmów wchodzących w skład
Gwiezdnej Sagi. Jako, że za moment padną pod adresem tego komiksu bardzo
nieżyczliwe słowa, chciałbym od razu odrzucić argument, który – jestem tego
niemal pewien – bardzo szybko pojawi się w komentarzach, czyli „Nie możesz
wymagać od komiksu dla dzieci, żeby był wyrafinowany”. Jest to wyjątkowo mało
przemyślane stanowisko. Dzieci i młodzież zasługują na dobrą kulturę popularną,
tak samo jak dorośli. Oczywiście powinna być ona dopasowana do ich emocjonalnych
potrzeb, okresu skupienia, stopnia zrozumienia i paru innych rzeczy, ale są to
aspekty całkowicie niezależne od poziomu artystycznego i narracyjnej płynności.
Terry Pratchett, gdy zapytano go o to, jak pisanie książek ze Świata Dysku
skierowanych do dzieci różni się od pisania dyskowych powieści dla dorosłych,
odpowiedział, że wyłącznie tym, na co może sobie pozwolić w kwestii ryzykownych
żartów i scen. Dzieci nie są głupie – mają po prostu mniej doświadczenia w
kwestii obcowania z kulturą, dlatego łatwiej jest zaspokoić ich oczekiwania w
tym względzie. Nie znaczy to jednak, że powinniśmy to traktować jako
usprawiedliwienie dla niskiej jakości kierowanej do nich popkultury. Wręcz
przeciwnie.
Zdaję sobie sprawę, że napisałem już cztery
długie akapity recenzji, jeszcze właściwie ani słowem nie wspominając o
komiksie. Nie jest to przypadek – po
prostu Star Wars Film: Star Wars: Ostatni
Jedi jest tak słaby, że odruchowo zbaczam w dygresje, byle tylko uniknąć
pisania o nim. Przy ocenie tak podporządkowanej materiałowi źródłowemu
adaptacji (widzicie? znowu to robię) staram się kierować nieco innymi
kryteriami oceny niż w większości innych przypadków. Oczywiście, że komiks nie
może zbyt daleko odejść od materiału źródłowego, więc na przykład wytykanie mu
dziur w scenariuszu, które odziedziczył po filmie byłoby trochę nieuczciwe. Na
szczęście nie jest to w tym przypadku jakimś wielkim dylematem, bo komiksowa
adaptacja sama w sobie dorzuca do równania mnóstwo własnych problemów.
Adaptacja przedstawia prawie wszystkie kluczowe
wydarzenia z The Last Jedi – i tylko
je. To oznacza, że kompozycyjnie komiks przypomina serialowe recapy poprzednich
odcinków emitowane czasami przed rozpoczęciem kolejnego, w których widzowi
podawane są najważniejsze informacje w formie montażu scen. Komiks ma nie tyle
fabułę, co właśnie kompilację wydarzeń, które łączą się ze sobą co najwyżej
krótkimi blokami narracji wciśniętymi w ilustracje. Zapomnijcie o umiejętnym
(czy jakimkolwiek) kadrowaniu, całostronicowych planszach czy podobnych zagrywkach
regulujących tempo i kompozycję komiksu. Gdybym nie oglądał filmu, miałbym
olbrzymie trudności w nadążeniu za wydarzeniami z Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi, ponieważ one nie komponują
się ze sobą w płynną fabułę. Nie jest łatwo zmieścić na niespełna
osiemdziesięciu stronach fabułę przeszło dwugodzinnego obrazu kinowego, ale czynienie
to w taki sposób wydaje mi się pozbawione większego sensu.
Oprawa wizualna jest… może zacznę od pozytywów.
Komiks ma całkiem sympatyczne, przyjemnie, kreskówkowe projekty postaci, które
wiernie oddają charakterystyczne cechy wyglądu poszczególnych bohaterów i
bohaterek, nie wpadając jednocześnie w pułapkę wiernego odtwarzania wyglądu
aktorów i aktorek (co prawie zawsze kończy się upiornym spacerem po Dolinie
Niesamowitości) i na niektórych kadrach wyglądają naprawdę fajnie – pomaga w
tym ich ekspresyjne pozowanie. Słowo-klucz brzmi jednak „niektórych”. Pod tym
względem Star Wars Film: Star Wars:
Ostatni Jedi jest niesamowicie nierówny i na jeden ładnie narysowany kadr
przypada siedem, na których postacie wyglądają pokracznie i groteskowo, z
karykaturalnie wyostrzonymi cechami albo wyrazami twarzy.
Sytuacji nie poprawia również fakt, że tła stworzone
zostały w zupełnie innym, znacznie bardziej malarskim stylu. Przez to bardzo
często postacie gryzą się z tłem i ciężko jest uwierzyć w to, że oba elementy
istnieją w jednej przestrzeni. Koloryści starają się możliwie wiernie oddawać
paletę kolorystyczną filmu, z mieszanym rezultatem, bo inne medium wymaga
innego podejścia w tej kwestii i – na przykład – czerwienie komnat Snoke’a,
które w The Last Jedi robiły
przyjemnie upiorne wrażenie, w komiksowej adaptacji gryzą w oczy. Wszystko to
sprawia, że summa summarum Star Wars
Film: Star Wars: Ostatni Jedi jest komiksem bardzo brzydkim.
Nie widzę powodu, dla którego ktokolwiek miałby
sięgać po tę pozycję. Nawet bardzo niska cena okładkowa (dwadzieścia złotych
bez jednego grosza) za stosunkowo starannie wydany tomik nie wydaje mi się
dostatecznie dobrym argumentem. Nie wszystkie dzieła kultury powstające na
licencjach wielkich marek są z zasady złe – ale ta jest.
Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz