Minęło
kilka miesięcy od premiery ostatniego odcinka Infinity Train i jedyną emocją, jaka nawiedza mnie w zawiązku z tą
kreskówką jest niejasne, nieco nieskonkretyzowane poczucie rozczarowania. Nie
rozumiem tego – Infinity Train to
udany serial. Bardzo polubiłem Tulip, jego główną bohaterkę. Rozwiązanie
zagadki Konduktora jednocześnie zaskoczyło mnie i usatysfakcjonowało. Koncepcja
Pociągu Nieskończoności sama w sobie jest bardzo fascynująca, a serial
przedstawił ją ciekawie, jednocześnie tłumacząc niektóre kluczowe zasady jego
funkcjonowania, implikując część innych i pozostawiając resztę na kolejne
sezony serialu, zapowiedziane tuż po wyemitowaniu ostatniego epizodu. Oprawa
graficzna jest… całkowicie akceptowalna, może odrobinę zbyt surowa jak na mój
gust, ale w żadnym wypadku nie mógłbym nazwać jej brzydką albo nieestetyczną.
A
jednak, za każdym razem, gdy przypominam sobie o istnieniu Infinity Train, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie jest to ta rzecz,
na którą czekałem. A czekałem na ten serial od momentu obejrzenia jego odcinka
testowego wyprodukowanego na zlecenie Cartoon Network i zamieszczonego na ich kanale YouTube.
Zachwyciła mnie bardzo wyraziście nakreślona rama fabularna – młoda nastolatka
uwięziona w pociągu, którego każdy wagon jest całkowicie inną rzeczywistością
rządzącą się własnymi prawami – i zaintrygowały zadane pytania (co oznaczają
liczby pojawiające się na dłoni Tulip? Czym jest tajemnicza maszyna ścigająca
główną bohaterkę? O co właściwie chodzi z tym pociągiem?), na które pilot nie
udzielił odpowiedzi. Bardzo się ucieszyłem, gdy zapowiedziano zamówienie
pełnego serialu. Potem zasmuciłem się, gdy na kilka dni przed premierą
pierwszego odcinka Cartoon Network oznajmiło, że Infinity Train będzie jedynie miniserią. Jeszcze później znów
ucieszyłem się, gdy ujawniono, że poprzednia wiadomość była zmyłką i
kontynuacja, w niesprecyzowanej jeszcze formie, nastąpi. Czy taka emocjonalna
sinusoida była warta tego, co dostałem? To… skomplikowane.
Wspomniany
wyżej pilot kreślił idealny punkt wyjścia dla serialu w stylu Gravity Falls – narracji podzielonej na
w zasadzie samodzielne fabularnie epizody połączone kilkoma wątkami
przewijającymi się przez kolejne odcinki. Tytułowy Pociąg Nieskończoności był
do tego idealnym środowiskiem – każdy wagon to właściwie oddzielna
rzeczywistość i poszczególnego odcinki spokojnie mogłyby być poświęcone eksploracji
każdej z nich. Równolegle Tulip powoli odkrywałaby zależność liczb, które
wyświetlają się na jej dłoni i czynionych przez nią postępów, poznawała zasady,
jakimi rządzi się Pociąg i tak dalej. Struktura świata przedstawionego oraz
zalążek fabuły zaprezentowany w pilocie były idealnie dopasowane do tego typu
opowieści i myślę – bo tak było w moim przypadku – że to właśnie zaintrygowało
dużą część osób, które obejrzały odcinek testowy w Internecie.
Tymczasem
dostaliśmy coś innego. Niekoniecznie gorszego, po prostu mocno rozmijającego
się z obietnicami składanymi w pilocie. Nie zrozumcie mnie źle, wszystkie
elementy fabularne wymienione przeze mnie w poprzednim akapicie w jakimś
stopniu pojawiają się w serialu – po prostu z wielu względów są one niedopracowane.
Pociąg Nieskończoności pełni w tej historii rolę narracyjnego tła,
podporządkowanego rozwojowi głównej bohaterki. To Tulip jest tu na pierwszym
planie, jej historia oswajania się z nową dla siebie sytuacją (rozwód rodziców)
dominuje fabułę, a struktura narracyjna całkowicie podporządkowana jest jej
wątkowi. Nawet historia głównej postaci antagonistycznej – drugiej po Tulip
najgłębiej rozwiniętej postaci serialu – służy przede wszystkim jako moralny
kontrapunkt dla głównej bohaterki, pokazujący, jaki czeka ją los, jeśli nie
dokona w sobie istotnej przemiany charakteru. Przemiany, którą – oczywiście –
przez cały czas stymulował Pociąg.
Czemu
jest to problem? Przede wszystkim… nie jest. A przynajmniej nie musi nim być.
Seria została jednak zamówiona z uwagi na entuzjastyczne przyjęcie pilota – a
okazała się być od niego zupełnie odmienna. W odcinku testowym nie pada nawet
wzmianka o trudnej sytuacji życiowej głównej bohaterki, głównym punktem
programu była dziwaczność kolejnych wagonów oraz tajemnice związane z samą
naturą pociągu. Tymczasem serial spycha te elementy na dalszy plan, na pierwszy
wciągając coś zupełnie z innej beczki. Osobisty wątek Tulip zdominował Infinity Train tak mocno, że nie
pozostało już wiele miejsca na cokolwiek innego.
Serial rozczarowuje na poziomie, nazwijmy to,
mitologicznym – tym samym, który stanowił przecież najatrakcyjniejszy motyw w
pilocie. Dobrym przykładem są wspomniane już liczby na dłoni Tulip, które
zmieniają się pozornie bez większego sensu. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem ten
motyw w pilocie, od razu zacząłem teoretyzować, co też mogą oznaczać. Czy są
ciągiem układającym się w jakiś specyficzny kod? Może ma to związek z liczbami
pierwszymi i złożonymi? Albo matematycznymi ciągami? Albo z czymś jeszcze
innym? Fakt, że Tulip interesuje się programowaniem wzmocnił tylko moje
przekonanie o tym, że jest tu jakaś matematyczna łamigłówka dla widza, którą
będzie się dało rozwiązać samodzielnie – coś jak zaszyfrowane wiadomości z Gravity Falls.
Rozwiązanie
tej tajemnicy okazało się dogłębnie rozczarowujące. Im niższa liczba, tym Tulip
jest bliżej rozwiązania swoich wewnętrznych problemów. Tyle. Wartość liczb, ich
kolejność i tak dalej – nie ma to absolutnie żadnego znaczenia. Nie wymagam od
serialu jakichś wyjątkowo ekwilibrystycznych machinacji matematycznych,
ostatecznie to kreskówka skierowana do młodszych nastolatków, ale fakt, że
rozwiązanie jednej z największych zagadek całego serialu jest tak trywialne
rozczarowuje. Głównie dlatego, że ta trywialność przekłada się na całą
koncepcję Pociągu. On nie funkcjonuje wedle jakichkolwiek interesujących zasad,
które jesteśmy w stanie stopniowo odkrywać – to raczej Silent Hill na kółkach
(co brzmi znacznie ciekawiej niż
prezentuje się w praktyce) z tą różnicą, że zamiast uśmierć osoby, które
przekroczyły jego granice, próbuje pomóc im przepracować traumę.
Najgorsze
jest to, że ja naprawdę lubię Tulip i uważam, że jej historia została bardzo
dobrze opowiedziana – nie jakoś wybitnie, ale na tyle umiejętnie, by zadziałała
na widza tak, jak zadziałać powinna. Polubiłem tę bohaterkę od samego początku,
kibicowałem jej w kolejnych zmaganiach i cieszyłem się, gdy raz po raz
wychodziła zwycięsko z konfrontacji z własnymi urazami, traumami i lękami. Cały
czas jednak tkwiło mi w pamięci przeświadczenie, że wszystko to dzieje się
kosztem świata przedstawionego, który ma w sobie znacznie więcej potencjału,
niż skłonni są wykorzystać scenarzyści kreskówki. Wszystkim elementom fabuły
poza historią Tulip brakuje szlifu, który uczyniłby serial wybitnym, zamiast po
prostu bardzo dobrym. Tak jakby twórca serialu, Owen Dennis, chciał skorzystać
z (być może niepowtarzalnej) okazji do opowiedzenia swojej historii i uczynił
to kosztem zupełnie innej historii – tej, którą zwiastował pilot. W rezultacie
dostaliśmy naprawdę niezłą opowieść o niełatwym dojrzewaniu w nieidealnej
rodzinnej sytuacji… która nie wykorzystuje nawet ułamka potencjału wyjściowej
koncepcji.
To
boli, ale ten ból uśmierzony jest obietnicą kontynuacji serialu. Nie wiemy
jeszcze kiedy, w jakiej formie – kolejnego miniserialu, filmu telewizyjnego czy
czegoś jeszcze innego – ani czy Tulip (albo ktokolwiek z dotychczasowej obsady)
powróci na arenę wydarzeń, jednak sama arena powróci na pewno. I naprawdę mam
nadzieję, że tym razem proporcje zostaną trochę bardziej wyważone i kolejna
historia wyeksponuje mitologię Pociągu Nieskończoności tak, jak na to
zasługuje.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz