fragment okładki, całość tutaj. |
Tworzenie
unikalnych światów przedstawionych w fantastyce – takich, które nie opierają
się głównie na bezpośrednich odwołaniach do rozpoznawalnych, ikonicznych
elementów kojarzonych z fantasy (elfy, krasnoludy i tak dalej) czy do realnego
świata – nie jest rzeczą prostą. Media wizualne mają tu trochę łatwiejsze
zadanie, bo łatwiej jest w nich pokazać pewne rzeczy w szybki, czytelny i
zrozumiały sposób. Proza musi się natomiast opierać na ekspozycji – przez dialog albo
narrację. Jeśli tej ekspozycji będzie zbyt wiele, czytelnik uśnie z nudów.
Jeśli będzie jej zbyt mało – nie będzie w stanie zrozumieć, co się dzieje, bo
nie wszystkie rzeczy da się wywieść z samego kontekstu.
Skrzydła wpadają w tę drugą pułapkę.
Powieść tonie w zalewie niewyjaśnionych (albo bardzo słabo wyjaśnionych)
neologizmów, idei, do których bohaterowie i bohaterki przykładają w dialogach
wielką wagę, ale nigdy nie eksplorują ich na tyle, by i czytelnicy byli w
stanie tę wagę pojąć. Jeśli pojawia się jakaś ekspozycja, bardzo często dotyczy
rzeczy zależnych od informacji, których narracja nam nie dała, co dodatkowo
wzmacnia konfuzję. Przyznam, że właściwie przez całą lekturę miałem olbrzymie
problemy z nadążeniem za opowieścią. Po lekturze trzydziestu albo czterdziestu
pierwszych stron uświadomiłem sobie, że zupełnie nie mam pojęcia, co się
dzieje, kim jest główna bohaterka, jakie są jej motywacje i kontekst działań –
i musiałem zacząć czytać jeszcze raz od początku. Z niewiele lepszym zresztą
rezultatem.
Skrzydła wymagają szalenie uważnej
lektury i nieustannego skupienia, co samo w sobie nie jest niczym złym –
problemem jest to, że nigdy nie dostarczają żadnego stymulanta, który uczyniłby
ten wysiłek znośnym, albo chociaż sensownym.
Stymulantem w formach literackich może być cokolwiek – na przykład dynamiczne,
soczyste, inteligentne dialogi. Albo specyficzny, intrygujący styl, jakim
posługuje się autor. Albo fabuła zaplanowana w taki sposób, by cały czas
utrzymywała w napięciu. Albo fascynująco opisywana i eksplorowana idea. Albo
ciekawa forma. Cokolwiek, co pozwoli utrzymać mózg czytelnika w skupieniu i da
mu motywację do przerzucenia kolejnej strony lub odświeżenia kolejnego ekranu
na czytniku książek elektronicznych. Skrzydła
polegają jednak na wszystkich tych polach.
Dialogi
są bardzo złe. Wszyscy bohaterowie mówią w dokładnie taki sam sposób, z tą samą
dynamiką, zasobem słownictwa, identycznie konstruując wypowiedzi – z wyjątkiem
jednej bohaterki, która jako jedyna przeklina i to jest jej wyłączna
właściwość. Gdyby pozamieniać zaimki i imiona, w dziewięciu przypadkach na
dziesięć nie zorientowałbym się pewnie, że coś jest nie tak. Wypowiedzi są na
ogół pustymi nośnikami informacji, bez indywidualizujących perspektyw,
spostrzeżeń postaci, które by nam coś o wypowiadających je bohaterach
niebezpośrednio mówiły, napomknięć sugerujących jakieś głębsze emocje albo
przemyślenia. Nieporadnie skonstruowane, nienaturalnie brzmiące wypowiedzi
typu: „Wybacz, ale wyczerpałam już mój
limit pochopnego zgadzania się na umowy” zgrzytają właściwie co chwila.
Narracja
jest stuprocentowo funkcjonalna, ale równie stuprocentowo wyprana z
estetycznego indywidualizmu. Nie licząc kilku bardzo prostych metafor tu i tam
oraz tvtropesowych
kalek, całość przypomina suchy opis sytuacji, zachowań postaci i otoczenia
– niemal wszystko w dokładnie takim samym tempie, z dokładnie taką samą rytmiką,
niezależnie od tego, czy sytuacja jest dynamiczna, czy statyczna. Po kilku
akapitach utrzymanie skupienia i uwagi staje się prawie niemożliwe. Dopiero po
jakichś trzystu stronach dotarło do mnie, że główna bohaterka jest niewidoma,
choć jestem prawie pewien, że ta informacja przewijała się co najmniej kilka
razy wcześniej – była jednak tak irrelewantna dla opowieści i tak znikoma na
sposób postrzegania rzeczywistości przez protagonistkę, że mój mózg po prostu
ją ignorował.
To
nie jest koszmarnie zła powieść – niezupełnie. Fabuła, gdy już poskłada się do
kupy wszystkie informacje jest całkowicie przyzwoita. Historia dziewczyny
znikąd, która niespodziewanie dla samej siebie okazuje się predestynowana do
czegoś wielkiego jest… nie ukrywajmy, niespecjalnie odkrywcza, ale też nadaje
się na fundament dla czegoś bardziej interesującego nie gorzej, niż jakikolwiek
inny narracyjny punkt wyjścia. Dialogi budzą znużenie, ale nie ciarki wstydu.
Narracja jest klinicznie nijaka, ale nigdy nie wpada w niezamierzony komizm.
Postacie są tekturowe, ale nie irytują głupimi zachowaniami czy niespójnie
prezentowanym charakterem. Częściowo na tym właśnie polega problem. Elementy
konstrukcyjne powieści nie są obraźliwie złe – w żadnym razie. Po prostu
niespecjalnie dobre komponenty, z których zbudowany jest tekst nawarstwiają się
coraz bardziej i bardziej, aż w końcu Skrzydła
stają się po prostu nieznośne.
Co
jest tym bardziej frustrujące, że wszystkie kropki są na swoim miejscu –
problem tylko, że nic ich nie łączy. Skrzydła
mają wyrazisty ptasi motyw, ale wyróżniający się skupieniem nie na
eterycznej wolności, lataniu i swobodzie kojarzonej zwykle z uskrzydlonymi
istotami, tylko na ich fizyczności, gniazdowaniu, agresji i terytorializmie. To
tematyczny drogowskaz, który w teorii powinien być mocnym fundamentem dla
zajmującej opowieści… ale nim nie jest. Nigdy tak naprawdę nie udało mi się
przejąć czymkolwiek, co przewinęło się przez pięćset stron książki. Nie mogę
pozbyć się wrażenia, że autorka wymyśliła cały ten misternie zaprojektowany
świat przedstawiony z jego obyczajami, historią, religią, obyczajowością i polityką
wewnętrzną oraz zewnętrzną i gdy przystąpiła do pisania, zapomniała, że w
przeciwieństwie do niej czytelnicy nie mają w głowach tej skonceptualizowanej,
precyzyjnej, dopracowanej w najdrobniejszych detalach wizji uniwersum, którą
mogliby traktować jako intuicyjny punkt odniesienia dla kontekstu kolejnych
wydarzeń.
Skrzydła są opowieścią o współzależności
i kontroli, o próbie pozyskania i oswojenia indywidualności oraz prawa do
samostanowienia w opresyjnej sytuacji. Tym bardziej w kontraście do treści
szokuje to, jak zimną i wyobcowaną jest forma opowieści – precyzyjny,
wystudiowany język narracji, hipergramatyczne, a przez to niewiarygodnie
brzmiące dialogi, suche opisy. Nawet – zwłaszcza – gdy dochodzi do jakiegoś
teoretycznie bardziej dramatycznego momentu, kontrast między językiem i
opisywanymi przeżyciami bohaterów jest zbyt wielki, by zaszła u czytelnika
jakaś emocjonalna reakcja. Narrator opisuje uczucia, których bohaterowie nie
przeżywają w naturalny sposób, bohaterowie toczą rozmowy o rzeczach, których
nie rozumiem na poziomie intuicyjnym, pojawiają się opisy kompleksowych uczuć,
które nijak nie objawiają się organicznie, w wypowiedziach i zachowaniach
bohaterów nieopatrzonych narratorskim komentarzem. Show, don’t tell jako złota porada dla pisarzy jest już tak
wytarta, że stała się właściwie memem, Fedyk ma jednak inny, trochę bardziej
złożony problem – mówi nam o rzeczach, które powinno się pokazywać i pokazuje
rzeczy, które powinno się nam mówić. W rezultacie narracyjny klej trzymający w
całości wszystkie komponenty powieści jest zbyt słaby i Skrzydła rozsypują się pod czytelniczym okiem.
Karolina
Fedyk jest powieściową debiutantką, ale zanim napisała i opublikowała Skrzydła zdążyła zgromadzić całkiem
sympatyczny dorobek pisarski w postaci publikowanych tu i ówdzie opowiadań oraz
wierszy, w sporej części – po angielsku. W trakcie lektury Skrzydeł dopatrzyłem się kilku charakterystycznych dla
angielszczyzny sformułowań, które po polsku brzmią niezgrabnie i wyglądają jak
niewprawne tłumaczenie. Może to na tym polega problem – Fedyk po prostu nie
jest oswojona z żywą, literacką polszczyzną? Wątpię, by było to całe
wytłumaczenie literackiej słabości Skrzydeł.
W przeszłości czytałem jedno albo dwa opowiadania autorki. Pamiętam, że
oceniałem je jako rzeczy mające duży potencjał i gdyby Fedyk na poważnie
skupiła się na eksploracji idei i motywów, które wykorzystuje, byłyby naprawdę
interesujące. Do tej pory tłumaczyłem sobie, że to forma opowiadań zmuszała
autorkę do kompresji swojego talentu. Głównie dlatego sięgnąłem po tę powieść. Chciałem przekonać się, czy dłuższa
forma pozwoli autorce na odpowiednie rozwinięcie,nomen omen skrzydeł. Rozczarowałem się w bardzo przykry sposób. Powieściowy
debiut dziedziczy bowiem wszystkie wady poprzedzających go opowiadań i nie
oferują zbyt wiele w ramach rekompensaty.
Skrzydła nie są dobrą powieścią. To
kilka intrygujących, rozpaczliwie wołających o głębszą eksplorację idei
zgrzebnie spiętych w fabułę, która nie jest w stanie poruszyć na żadnym
poziomie. Bohaterowie płyną przez historię jak aktorzy recytujący wyuczone
kwestie. Opisy otoczenia są suche, szczątkowe, a ich znaczenie dla zachowań
postaci i akcji tak znikome, że świat przedstawiony przypomina raczej makietę.
Konflikty napędzające fabułę są zbyt abstrakcyjne, a relacje między postaciami
– zbyt banalne, by się nimi przejąć. Kilkanaście ostatnich stron powieści
wypada na tym tle odrobinę lepiej – autorka w toku pisania czuła się coraz bardziej
komfortowo z własną kreacją, co jest dość naturalnym procesem dla większości
powieściowych debiutantów. Skrzydeł
to niestety nie ratuje w żaden znaczący sposób, ale daje nadzieje na to, że
kolejne książki Fedyk będą lepsze. A naprawdę nie trzeba aż tak wiele, by były
dobre.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz