czwartek, 3 października 2019

RECENZJA: Skrzydła

fragment okładki, całość tutaj.

Tworzenie unikalnych światów przedstawionych w fantastyce – takich, które nie opierają się głównie na bezpośrednich odwołaniach do rozpoznawalnych, ikonicznych elementów kojarzonych z fantasy (elfy, krasnoludy i tak dalej) czy do realnego świata – nie jest rzeczą prostą. Media wizualne mają tu trochę łatwiejsze zadanie, bo łatwiej jest w nich pokazać pewne rzeczy w szybki, czytelny i zrozumiały sposób. Proza musi się natomiast opierać na ekspozycji – przez dialog albo narrację. Jeśli tej ekspozycji będzie zbyt wiele, czytelnik uśnie z nudów. Jeśli będzie jej zbyt mało – nie będzie w stanie zrozumieć, co się dzieje, bo nie wszystkie rzeczy da się wywieść z samego kontekstu.

Skrzydła wpadają w tę drugą pułapkę. Powieść tonie w zalewie niewyjaśnionych (albo bardzo słabo wyjaśnionych) neologizmów, idei, do których bohaterowie i bohaterki przykładają w dialogach wielką wagę, ale nigdy nie eksplorują ich na tyle, by i czytelnicy byli w stanie tę wagę pojąć. Jeśli pojawia się jakaś ekspozycja, bardzo często dotyczy rzeczy zależnych od informacji, których narracja nam nie dała, co dodatkowo wzmacnia konfuzję. Przyznam, że właściwie przez całą lekturę miałem olbrzymie problemy z nadążeniem za opowieścią. Po lekturze trzydziestu albo czterdziestu pierwszych stron uświadomiłem sobie, że zupełnie nie mam pojęcia, co się dzieje, kim jest główna bohaterka, jakie są jej motywacje i kontekst działań – i musiałem zacząć czytać jeszcze raz od początku. Z niewiele lepszym zresztą rezultatem.  

Skrzydła wymagają szalenie uważnej lektury i nieustannego skupienia, co samo w sobie nie jest niczym złym – problemem jest to, że nigdy nie dostarczają żadnego stymulanta, który uczyniłby ten wysiłek znośnym, albo chociaż sensownym. Stymulantem w formach literackich może być cokolwiek – na przykład dynamiczne, soczyste, inteligentne dialogi. Albo specyficzny, intrygujący styl, jakim posługuje się autor. Albo fabuła zaplanowana w taki sposób, by cały czas utrzymywała w napięciu. Albo fascynująco opisywana i eksplorowana idea. Albo ciekawa forma. Cokolwiek, co pozwoli utrzymać mózg czytelnika w skupieniu i da mu motywację do przerzucenia kolejnej strony lub odświeżenia kolejnego ekranu na czytniku książek elektronicznych. Skrzydła polegają jednak na wszystkich tych polach.

Dialogi są bardzo złe. Wszyscy bohaterowie mówią w dokładnie taki sam sposób, z tą samą dynamiką, zasobem słownictwa, identycznie konstruując wypowiedzi – z wyjątkiem jednej bohaterki, która jako jedyna przeklina i to jest jej wyłączna właściwość. Gdyby pozamieniać zaimki i imiona, w dziewięciu przypadkach na dziesięć nie zorientowałbym się pewnie, że coś jest nie tak. Wypowiedzi są na ogół pustymi nośnikami informacji, bez indywidualizujących perspektyw, spostrzeżeń postaci, które by nam coś o wypowiadających je bohaterach niebezpośrednio mówiły, napomknięć sugerujących jakieś głębsze emocje albo przemyślenia. Nieporadnie skonstruowane, nienaturalnie brzmiące wypowiedzi typu: „Wybacz, ale wyczerpałam już mój limit pochopnego zgadzania się na umowy” zgrzytają właściwie co chwila.

Narracja jest stuprocentowo funkcjonalna, ale równie stuprocentowo wyprana z estetycznego indywidualizmu. Nie licząc kilku bardzo prostych metafor tu i tam oraz tvtropesowych kalek, całość przypomina suchy opis sytuacji, zachowań postaci i otoczenia – niemal wszystko w dokładnie takim samym tempie, z dokładnie taką samą rytmiką, niezależnie od tego, czy sytuacja jest dynamiczna, czy statyczna. Po kilku akapitach utrzymanie skupienia i uwagi staje się prawie niemożliwe. Dopiero po jakichś trzystu stronach dotarło do mnie, że główna bohaterka jest niewidoma, choć jestem prawie pewien, że ta informacja przewijała się co najmniej kilka razy wcześniej – była jednak tak irrelewantna dla opowieści i tak znikoma na sposób postrzegania rzeczywistości przez protagonistkę, że mój mózg po prostu ją ignorował.

To nie jest koszmarnie zła powieść – niezupełnie. Fabuła, gdy już poskłada się do kupy wszystkie informacje jest całkowicie przyzwoita. Historia dziewczyny znikąd, która niespodziewanie dla samej siebie okazuje się predestynowana do czegoś wielkiego jest… nie ukrywajmy, niespecjalnie odkrywcza, ale też nadaje się na fundament dla czegoś bardziej interesującego nie gorzej, niż jakikolwiek inny narracyjny punkt wyjścia. Dialogi budzą znużenie, ale nie ciarki wstydu. Narracja jest klinicznie nijaka, ale nigdy nie wpada w niezamierzony komizm. Postacie są tekturowe, ale nie irytują głupimi zachowaniami czy niespójnie prezentowanym charakterem. Częściowo na tym właśnie polega problem. Elementy konstrukcyjne powieści nie są obraźliwie złe – w żadnym razie. Po prostu niespecjalnie dobre komponenty, z których zbudowany jest tekst nawarstwiają się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu Skrzydła stają się po prostu nieznośne.

Co jest tym bardziej frustrujące, że wszystkie kropki są na swoim miejscu – problem tylko, że nic ich nie łączy. Skrzydła mają wyrazisty ptasi motyw, ale wyróżniający się skupieniem nie na eterycznej wolności, lataniu i swobodzie kojarzonej zwykle z uskrzydlonymi istotami, tylko na ich fizyczności, gniazdowaniu, agresji i terytorializmie. To tematyczny drogowskaz, który w teorii powinien być mocnym fundamentem dla zajmującej opowieści… ale nim nie jest. Nigdy tak naprawdę nie udało mi się przejąć czymkolwiek, co przewinęło się przez pięćset stron książki. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że autorka wymyśliła cały ten misternie zaprojektowany świat przedstawiony z jego obyczajami, historią, religią, obyczajowością i polityką wewnętrzną oraz zewnętrzną i gdy przystąpiła do pisania, zapomniała, że w przeciwieństwie do niej czytelnicy nie mają w głowach tej skonceptualizowanej, precyzyjnej, dopracowanej w najdrobniejszych detalach wizji uniwersum, którą mogliby traktować jako intuicyjny punkt odniesienia dla kontekstu kolejnych wydarzeń.

Skrzydła są opowieścią o współzależności i kontroli, o próbie pozyskania i oswojenia indywidualności oraz prawa do samostanowienia w opresyjnej sytuacji. Tym bardziej w kontraście do treści szokuje to, jak zimną i wyobcowaną jest forma opowieści – precyzyjny, wystudiowany język narracji, hipergramatyczne, a przez to niewiarygodnie brzmiące dialogi, suche opisy. Nawet – zwłaszcza – gdy dochodzi do jakiegoś teoretycznie bardziej dramatycznego momentu, kontrast między językiem i opisywanymi przeżyciami bohaterów jest zbyt wielki, by zaszła u czytelnika jakaś emocjonalna reakcja. Narrator opisuje uczucia, których bohaterowie nie przeżywają w naturalny sposób, bohaterowie toczą rozmowy o rzeczach, których nie rozumiem na poziomie intuicyjnym, pojawiają się opisy kompleksowych uczuć, które nijak nie objawiają się organicznie, w wypowiedziach i zachowaniach bohaterów nieopatrzonych narratorskim komentarzem. Show, don’t tell jako złota porada dla pisarzy jest już tak wytarta, że stała się właściwie memem, Fedyk ma jednak inny, trochę bardziej złożony problem – mówi nam o rzeczach, które powinno się pokazywać i pokazuje rzeczy, które powinno się nam mówić. W rezultacie narracyjny klej trzymający w całości wszystkie komponenty powieści jest zbyt słaby i Skrzydła rozsypują się pod czytelniczym okiem.

Karolina Fedyk jest powieściową debiutantką, ale zanim napisała i opublikowała Skrzydła zdążyła zgromadzić całkiem sympatyczny dorobek pisarski w postaci publikowanych tu i ówdzie opowiadań oraz wierszy, w sporej części – po angielsku. W trakcie lektury Skrzydeł dopatrzyłem się kilku charakterystycznych dla angielszczyzny sformułowań, które po polsku brzmią niezgrabnie i wyglądają jak niewprawne tłumaczenie. Może to na tym polega problem – Fedyk po prostu nie jest oswojona z żywą, literacką polszczyzną? Wątpię, by było to całe wytłumaczenie literackiej słabości Skrzydeł. W przeszłości czytałem jedno albo dwa opowiadania autorki. Pamiętam, że oceniałem je jako rzeczy mające duży potencjał i gdyby Fedyk na poważnie skupiła się na eksploracji idei i motywów, które wykorzystuje, byłyby naprawdę interesujące. Do tej pory tłumaczyłem sobie, że to forma opowiadań zmuszała autorkę do kompresji swojego talentu. Głównie dlatego sięgnąłem po tę powieść. Chciałem przekonać się, czy dłuższa forma pozwoli autorce na odpowiednie rozwinięcie,nomen omen skrzydeł. Rozczarowałem się w bardzo przykry sposób. Powieściowy debiut dziedziczy bowiem wszystkie wady poprzedzających go opowiadań i nie oferują zbyt wiele w ramach rekompensaty.

Skrzydła nie są dobrą powieścią. To kilka intrygujących, rozpaczliwie wołających o głębszą eksplorację idei zgrzebnie spiętych w fabułę, która nie jest w stanie poruszyć na żadnym poziomie. Bohaterowie płyną przez historię jak aktorzy recytujący wyuczone kwestie. Opisy otoczenia są suche, szczątkowe, a ich znaczenie dla zachowań postaci i akcji tak znikome, że świat przedstawiony przypomina raczej makietę. Konflikty napędzające fabułę są zbyt abstrakcyjne, a relacje między postaciami – zbyt banalne, by się nimi przejąć. Kilkanaście ostatnich stron powieści wypada na tym tle odrobinę lepiej – autorka w toku pisania czuła się coraz bardziej komfortowo z własną kreacją, co jest dość naturalnym procesem dla większości powieściowych debiutantów. Skrzydeł to niestety nie ratuje w żaden znaczący sposób, ale daje nadzieje na to, że kolejne książki Fedyk będą lepsze. A naprawdę nie trzeba aż tak wiele, by były dobre.


Tekst powstał w ramach współpracy z portalem Legimi oraz producentem czytników książek elektronicznych PocketBook

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...