fragment grafiki, całość tutaj. |
Jak
zdefiniować anime? Jeśli macie doświadczenia z właściwie jakimkolwiek fandomem popkulturowym,
prędzej czy później ta kwestia pojawi się w którymś z podwątków facebookowej
dyskusji albo – jeśli jesteście dostatecznie oldskulowi – w którymś temacie na
forum. Dyskusji na ten temat była cała masa i, wedle mojej wiedzy, nie został
wypracowany w tej materii żaden twardy konsensus. Ja też nie mam zamiaru
żadnego proponować, po prostu sam dyskurs na ten temat dość dobrze obrazuje
koncepcję, o której chciałbym opowiedzieć w tej notce. To taki przypadek, gdy pytanie
nie dostarcza odpowiedzi… ale samo w sobie może dostarczyć odpowiedzi na
zupełnie inne pytanie.
Spróbujmy
zatem zbudować jakąś definicję. Zacznijmy od najprostszej – anime to animacja z
Japonii. Tu od razu pojawia się szereg problemów, ponieważ istnieje sporo animowanych
produkcji stworzonych w Japonii (dla jasności – przez japońskich twórców, z
inicjatywy japońskich twórców, w japońskich studiach produkcyjnych, nie w
ramach outsourcingu), które nie są uznawane za anime. Kreskówka Panty
& Stocking with Garterbelt nie
jest uznawana za anime, ponieważ zarówno w treści, jak i w formie ta bardzo
silnie wzorowana jest na produkcjach Cartoon Network z początków XXI wieku.
Okej, czemu Panty & Stocking with
Garterbelt nie jest uznawane za anime? Ponieważ nie jest stworzone „w
stylu” anime. Anime to bowiem określona estetyka, ze specyficznie rysowanymi
postaciami, określonym sposobem animacji i tak dalej. Problem polega na tym, że
ta estetyka wykorzystywana jest również przez twórców z innych krajów – i ich
dzieł nie nazywamy „anime”. Przykładem może być choćby Boondocks, stworzone głównie przez amerykańskich animatorów w USA.
Albo Avatar: The Last Airbender. Albo
Castlevania od Netflixa. Dla laika te
kreskówki są nieodróżnialne od anime, ale nazwanie którejś z nich tym
terminem jest bardzo prostym sposobem na poirytowanie twojego kumpla
pasjonującego się japońską animacją.
No
dobrze – w takim razie anime to kreskówka w określonym stylu, która została
stworzona wyłącznie przez Japończyków? Cóż… też jakby nie? Cannon Busters, nowa animowana produkcja Netflixa, została
wyprodukowana w Japonii, przez rdzennie japońskie studio Satelight… której
twórcą jest rdzennie amerykański (konkretnie – nowojorski, do tego czarnoskóry)
twórca LaSean Thomas, a samo anime jest adaptacją jego autorskiego komiksu –
nie mangi – za scenariusz odpowiedzialny jest natomiast sam Thomas oraz Joseph
Torres, Kanadyjczyk (żeby było śmieszniej, pochodzący z Filipin). A jednak Cannon Busters jest, z tego co mi
wiadomo, uznawane i raczej bezdyskusyjnie powszechnie za anime – ma swój profil
na MyAnimeList.net, piszą o nim portale specjalizujące się w anime…
Mógłbym
tak jeszcze długo, ale myślę, że rozumiecie już, co chcę przekazać –
niezależnie od tego, jaką definicję anime zbudujemy, gwarantuję, że zawsze
znajdziemy jakieś przykłady dzieł, które uznawane są za anime, ale do tej
definicji w jakimś stopniu nie pasują oraz dzieł, których nie nazywamy anime,
choć w teorii wyczerpują wszelkie znamiona definicji. Niezależnie od tego, w
jaki sposób rozłożymy parasol, nigdy nie będzie on na tyle szeroki, by pokryć
wszystkie dzieła anime i zawsze będzie przykrywał jakieś dzieła, które anime
nie są. Byłem świadkiem bardzo wielu dysput na ten temat, które najczęściej kończyły
się albo wielką kłótnią albo wyczerpaniem dyskutantów – nigdy wyczerpaniem
dyskusji czy odnalezieniem Złotego Graala ultymatywnej definicji anime.
Esencjalizm
jest wywodzącym się z filozofii starożytnej poglądem, że wszystko ma swoją
esencję – pewną określoną właściwość, za pomocą której odróżnia się daną rzecz od
innych. Jeśli coś ma esencję, powiedzmy, jabłka, jest jabłkiem. Jeśli nie ma
esencji jabłka, jest czymś innym, możliwe że gruszką ale niewykluczone, że
śledziem, stołem albo kulturowym zawłaszczeniem. Każda esencja (albo, jakby to
powiedział Arystoteles, substancja) jest unikalna dla rzeczy, którą określa – gdyby
gruszka i jabłko miały taką samą esencję, byłyby tą samą rzeczą. Esencjalizm to
jeden z najstarszych i najbardziej podstawowych poglądów filozoficznych w
naszym kręgu cywilizacyjnym. Nauki ścisłe bardzo, bardzo długo na nim bazowały – bez esencjalizmu
kategoryzowanie, na przykład gatunków i podgatunków zwierząt w biologii, byłoby
niemożliwe. Generalnie zatem esencjalizm działał sobie całkiem nieźle. Potem
jednak przyszedł Charles Darwin i wszystko poszło w diabły.
Darwin,
czego oczywiście nie muszę pisać, ale dla precyzji wywodu jednak to zrobię,
napisał książkę O powstawaniu gatunków, w
którym wyłożył swoją rewolucyjną teorię ewolucji mówiącą, najprościej rzecz
ujmując, że jedne zwierzęta mogą stawać się innymi zwierzętami, jeśli Natura
będzie robić im straszne rzeczy en masse i
przez bardzo długi okres. A to w oczywisty sposób rozwala fundament
esencjalizmu – jeśli ryba może się (poprzez niezliczone lata doboru
naturalnego) stać jaszczurką, to znaczy, że esencja ryby i esencja jaszczurki
są… takie same? A zatem oba te zwierzęta są tak naprawdę jednym zwierzęciem i
tak powinniśmy je traktować? Generalnie wprowadziło to mnóstwo zamieszania, nie
tylko w świecie nauk ścisłych, ale też religijnych i filozoficznych. Odkrycie
Darwina było zresztą istotną inspiracją filozofii postmodernizmu – dawało
bowiem bardzo solidną podstawę do kwestionowania faktu, iż istnieje jakaś
inherentna, niezmienna natura rzeczy.
Antyesencjaliści
– osoby podrzucające przekonanie, że każda rzecz posiada właściwą sobie esencję
odróżniającą ją od innych rzeczy – najczęściej utożsamiani się z
antyfundacjonistami, czyli osobami odrzucającymi ideę, że istnieje jakiś
fundamentalny punkt wyjścia dla całej wiedzy, że istnieje jakiś
niekwestionowany, niezaprzeczalny osąd, na którym opiera się cała reszta
osądów. Tak jak Kartezjusz, który wypowiedział słynne słowa „myślę, więc
jestem”, po tym jak odrzucił wszystko, w co tylko mógł wątpić i doszedł do
wniosku, że tym, co pozostało, podstawą wszelkiej wiedzy, owym niezaprzeczalnym
fundamentem jest jego istnienie jako myśląca jednostka. Potem przyszedł Hegel i
zwrócił mu uwagę, że jego myślenie, tak samo jak wszystko, co odrzucił po drodze,
wcale nie jest takie niekwestionowalne. Gdyby nie wpływy z zewnątrz, takie jak
edukacja, wychowanie w określonych warunkach, uczestnictwo w życiu społecznym,
przyswojenie języka i umiejętności rozumowania, nie byłby w stanie dojść do
konkluzji „myślę, więc jestem”. Antyfundacjonalistami byli, jak nietrudno się
domyśleć, moi ukochani postmodernistyczni dziadkowie, z Jacquesem Derridą i
Michelem Foucaultem na czele.
Esencjalizm
jest bardzo poręczną ideą – dostarcza nam bowiem bardzo prostych, jednoznacznych
rozróżnień rzeczy, procesów, przedmiotów i idei. Większość nauk ścisłych
prawdopodobnie nie byłaby w stanie rozwinąć się gdyby nie esencjalistyczne
podeście do świata. O ile jednak esencjalizm był i nadal pozostaje pożytecznym
narzędziem jeśli chcemy przeprowadzić jakieś obliczenia matematyczne albo
sporządzić atlas zwierząt, o tyle pojawiają się problemy, gdy dwóch otaku
zaczyna kłócić się o to, czy Neo Yokio
jest anime czy zachodnią kreskówką. Albo gdy – na moment odwołując się do
innego fandomu – czy Rok 1984
George’a Orwella jest science-fiction czy nie. Esencjonalizm nie jest nam w
stanie pomóc, ponieważ nie istnieje żadna funkcjonalna esencja takich pojęć jak
anime czy fantastyka naukowa. Istnieje pewna pula dość luźno powiązanych ze
sobą cech i właściwości przez którą nawigujemy, w znacznej mierze intuicyjnie,
opierając się na konsensusach. Oczywiście, tworzy to problemy nie tylko dla
piwniczaków przekrzykujących się wzajemnie w mediach społecznościowych.
Koncepcja esencjalizmu płciowego – założenia, że kobiecość i męskość posiadają
odmienne esencje – jest dość powszechnie wykorzystywana do wykluczania osób
nienormatywnych płciowo z różnych przestrzeni życia społecznego. Esencjalizm
jest fajny i pożyteczny, dopóki sytuacja nie robi się trochę bardziej
skomplikowana, jak przy pojęciach pokroju „rasy”, „inteligencji” czy nawet
„człowieczeństwa”.
Ważna
jest jeszcze jedna rzecz i chciałbym przyłożyć do niej dużą wagę, bo wiem, że
tego typu nieporozumienia są w tym temacie na porządku dziennym. Antyesencjalizm
nie oznacza relatywizmu. To, że rzeczy nie mają indywidualnych esencji, nie
oznacza, że wszystko może być wszystkim innym i nic tak naprawdę nie ma sensu.
Generalnie najłatwiej jest myśleć o tym jak o spektrum. Wyobraźcie sobie
prostokątny pasek papieru, który na jednym końcu jest biały, na drugim czarny,
a przestrzeń pomiędzy wypełnia cała skala szarości. Na białym końcu umieśćmy
coś, co na pewno, niezaprzeczalnie jest anime – powiedzmy, Dragon Ball Z. Na czarnym końcu umieśćmy coś, co anime nie jest z
całą pewnością – dajmy na to What’s
Opera, Doc?, słynną kreskówkę z królikiem Bugsem i Elmerem Fuddem z 1957
roku. Przestrzeń pomiędzy zajmować będą rzeczy, takie jak wspomniane wyżej Neo Yokio, Castlevania, Boondocks albo Samurai Jack (prawdopodobnie bliżej
czarnego końca). Różnice oczywiście istnieją, ale są znacznie bardziej złożone
niż zerojedynkowa kategoryzacja.
Osobiście
staram się stosować regułę funkcjonalności – jeśli w danej sytuacji używanie
terminu „anime” ma sens w kontekście prowadzonej dyskusji, ułatwia komunikację
i wzajemne zrozumienie, dopóty będę je stosował. Jeśli nie – to nie. Jeśli ktoś
na przykład mówi o stanie japońskiego przemysłu animacji w kwestiach
logistycznych, finansowych i tak dalej i za przykład przywoła Avatara – będę się czepiał. Jeśli inna
osoba, w innej dyskusji przywoła tę samą kreskówkę w kontekście estetyki anime
– nie będę miał z tym problemu. Wydaje mi się, że to najlepsze podejście do
tego typu spraw. Nie tylko gdy rozmawiamy o kreskówkach.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz