Opowiadania
z cyklu conanowskiego powstawały w niechronologiczny sposób – sam autor
wspomniał w liście do jednego ze swoich przyjaciół, że myśli o nich jak o
kronice wspomnień opowiadanych mu przez samego Conana w takiej kolejności, jaką
on sam uzna za stosowne. Pierwsze opowiadanie o barbarzyńcy z Cymmerii, Feniks na mieczu, rozgrywało się w
jesieni życia Conana, na długo po objęciu przez niego tronu Aquilonii. Kolejne
stanowiły epizody z życia herosa losowo porozrzucane po jego życiorysie. To
sprawiło, że każdy tekst z kanonicznego cyklu o Conanie (opowiadania i powieść
napisane przez twórcę postaci, Roberta E. Howarda) jest dość zamkniętą
całością. Nawiązania do wcześniej napisanych utworów, o ile w ogóle występowały,
najczęściej były bardzo drobne i nigdy nie były kluczowe dla zrozumienia
opowieści.
W
erze pulpowych magazynów fantasy ten typ narracji był właściwie obligatoryjny –
czytelnik kupujący dowolny numer Amazing
Stories albo Weird Tales na ogół
nie miał możliwości łatwego dostępu do archiwalnych numerów magazynu, w których
odnalazłby wcześniejsze odsłony literackich serii publikowanych w tym
konkretnym numerze pisma. Jeśli zatem któraś z serii w zbyt wielkim stopniu
opierała się na linearnej fabule i licznych odniesieniach do poprzednich
odcinków, miała mniejsze szanse na utrzymanie zainteresowania czytelników. Nie
oznacza to oczywiście, że nie pojawiały się tego typu teksty – nawet
opowiadania o Conanie dzielono czasami na odcinki publikowane jeden na miesiąc
– ale raczej nie były to sytuacje częste i raczej nigdy nie dotyczyły zbyt
złożonych narracji ciągnących się całymi latami. Sytuację tę można porównać do
seriali telewizyjnych z czasów przed odtwarzaczami DVD i platformami streamingowymi
– jeśli przegapienie jednego albo dwóch odcinków dalszą część sezonu uczyni
mniej zrozumiałym, istnieje ryzyko, że widz całkowicie porzuci oglądanie na
rzecz tego, co emituje sąsiedni kanał.
To
jeden z powodów, dla którego cykl o Conanie nigdy nie wykształcił mocnej obsady
powracających postaci drugoplanowych, z którymi Conan miałby ewoluujące
interakcje. Szkoda, bo Howard bawił się czasami wprowadzaniem incydentalnych
protagonistów i protagonistek, co zawsze wypadało świeżo, przyjemnie i
interesująco. Na przykład opowiadaniu „Za Czarną Rzeką” głównym bohaterem jest de facto młody osadnik imieniem Balthus
– to z jego perspektywy obserwujemy niemal całe opowiadanie – a Conan jest
raczej postacią animującą wydarzenia na drugim planie i wkracza do akcji dopiero
w kluczowych momentach. Niestety śmiertelność tego typu postaci była nader
wysoka, ale nawet te, które przetrwały, nie licząc kilku drobnych wyjątków, nie
powracały już nigdy – przynajmniej nie u Howarda.
Piszę
o tym wszystkim, ponieważ Valeria prawie stała się postacią, która wyłamała się
z tego trendu. Prawdopodobnie. Opowiadanie w którym pojawiła się postać
jasnowłosej piratki i najemniczki, „Czerwone Ćwieki”, było ostatnim conanowskim
tekstem w całości stworzonym przez Roberta E. Howarda – opublikowano je już po
śmierci autora. Tym, co nas interesuje jest fakt, że Valeria ukazana jest jako
dobra znajoma Conana, która w przeszłości przeżyła z nim co najmniej kilka
przygód. Gdyby nie samobójstwo pisarza, Valeria zapewne powróciłaby w
przyszłości, może nawet jako bohaterka własnego cyklu – nie byłby to pierwszy
raz, gdy Howard stworzył serię opowiadań o silnej, niezależnej postaci
kobiecej.
Tak
się jednak nie stało, co nie oznacza, że Valeria nie żyła później własnym
życiem w opowiadaniach innych autorów oraz rozmaitych adaptacjach, z których
film kinowy Conan Barbarzyńca z
Arnoldem Schwarzeneggerem jest prawdopodobnie najsłynniejszą. Teraz Valeria
powróciła po raz kolejny, w pięcioczęściowej miniserii od Marvela konsekwentnie
rozbudowującego własną wersję conanowskiego uniwersum. Nie czekałem na ten
komiks z jakoś wyjątkowo ogromną niecierpliwością – pięciozeszytowa miniseria o
Bêlit była raczej przeciętna i nie napawała entuzjazmem w kwestii kolejnych tego
typu wydawnictw.
Komiksy
na licencjach niekomiksowych marek zlecane są zwykle dwóm rodzajom
scenarzystów. Pierwszym są fani danej franczyzy, którzy rozumieją jej fenomen,
darzą materiał źródłowy sentymentem i wkładają wiele wysiłku, by dokonać jego
godnej translacji na inne medium, przy okazji korzystając z okazji do zabawy
lubianymi przez siebie postaciami i światem przedstawionym, dodania czegoś od
siebie do ich wewnętrznej mitologii i opowiedzenia historii uzupełniającej
konteksty adaptowanego materiału. Takim komiksem jest, żeby daleko nie szukać,
ukazująca się właśnie regularna seria Conan
The Barbarian autorstwa Jasona Aarona. Drugim rodzajem są wyrobnicy
niemający jakiegoś specjalnego sentymentu w stosunku do materiału źródłowego,
którzy przyjęli zlecenie, bo z czegoś trzeba przecież żyć. Takie osoby zwykle
nie mają dodatkowej motywacji, by uczynić tworzony przez siebie produkt godnym
zainteresowania, dlatego na ogół wkładają w jego tworzenie niezbędne minimum
wysiłku i niewiele poza tym. Najczęściej wiąże się to z dość płytkim
zanurzeniem w mitologię świata przedstawionego i bardzo schematyczną
opowieścią. I na taki właśnie komiks zapowiada się miniseria o Valerii.
Dlatego
jeśli odnosicie wrażenie, że ta recenzja do tej pory składa się głównie z
dygresji to… no cóż, macie rację. Nie bardzo wiem, co mógłbym napisać o
pierwszym zeszycie Age of Conan: Valeria poza
streszczeniem jego fabuły. Dostajemy kilka kluczowych scen z dzieciństwa
postaci, kilka scen uwydatniających jej charakter oraz motywacje oraz początek
jej przygody (zemsta oczywiście, bo cóż by innego?), którą śledzić będziemy w
czterech kolejnych zeszytach serii. I tyle. Valeria
napisana jest na tyle dobrze, by nie irytowała głupimi zachowaniami
bohaterów (…za bardzo) ani dziurami fabularnymi, ale niewiele poza tym. Ten
komiks nie budzi żadnych emocji – ani pozytywnych, ani negatywnych. Chciałbym
wierzyć, że to w kolejnych zeszytach fabuła niespodziewanie skręci z zupełnie
innym kierunku i uczyni całość znacznie bardziej interesującą, ale
doświadczenie podpowiada mi, że to ten typ opowieści, którego dalszy ciąg łatwo
można przewidzieć po lekturze pierwszego rozdziału – bo tego typu opowieści
widzieliśmy już, nie tylko w komiksach, tysiące.
Warstwa
graficzna wypada równie przeciętnie. W mojej recenzji pierwszego zeszytu Age of Conan: Bêlit bardzo narzekałem na
nieładną (i nieprzystającą do zawartości komiksu) okładkę i cieszę się, że tym
razem nie muszę tego robić, bo okładka Valerii
jest bardzo przyjemna – w udany sposób równoważy lekko malarski styl z
atrakcyjną komiksową estetyką. Mógłbym się co prawda czepiać bardzo statycznego
i nudnego tła, ale nie jest to jakiś wielki problem. Gdybym zobaczył ten komiks
na stoisku w saloniku prasowym, na pewno przynajmniej ściągnąłbym go z półki,
by przekartkować – więc okładka spełnia swoją rolę. Wnętrze wypada odrobinę
gorzej, ale tylko odrobinę, bo artystka ilustrująca tę miniserię dość dobrze
czuje uniwersum Conana (powiedziałbym nawet, że lepiej niż scenarzystka) i
potrafi je wiarygodnie zilustrować. Co, wbrew pozorom, nie jest wcale takie proste,
bo era Hyboryjska stanowi specyficzny kolaż średniowiecza i epoki brązu, który
bardzo łatwo zepsuć anachronizmami. Tutaj tego nie ma, wszystko wypada
wiarygodnie i przyjemnie dla oka. Może z wyjątkiem okazjonalnych problemów z
anatomią bohaterów, ale to już inna (i raczej drobna) kwestia.
Do
swoich okołoconanowskich komiksów Marvel dodaje zwykle opowiadania w odcinkach
publikowane na końcowych stronach każdego zeszytu – tak jest i w tym przypadku.
Bardzo, bardzo podoba mi się ten typ urozmaicania publikacji, bo równie dobrze
wydawnictwo mogłoby wykorzystać te strony do upchnięcia w komiksie jeszcze
większej liczby reklam, a tak mamy kilka minut rozrywki więcej w pakiecie z
hołdem złożonym pulpowemu rodowodowi Conana. Szkoda, że wydawnictwo nie
pokusiło się o przynajmniej okazjonalne dodawanie czarno-białych ilustracji do
tych segmentów komiksu czy nawet pójście na całość i wystylizowanie ich na
wytarte, nadgryzione zębem czasu strony pulpowego magazynu. W Valerii dostajemy pierwszą część
opowiadania o Thoth-Amonie, legendarnym kapłanie Seta i czarnoksiężniku, często
portretowanym jako arcywróg Conana. Opowiadanie obraca się wokół (wspomnianego
w kanonie) incydentu z kradzieżą Pierścienia Seta i, póki co, jestem nim
zainteresowany znacznie bardziej niż, stanowiącą przecież główny punkt
programu, historią Valerii. Autorowi udaje się emulować kwiecisty styl pisarski
Howarda bez jednoczesnego popadania w śmieszność (a to pułapka, w którą wpada
naprawdę wielu jego kontynuatorów) i potrafi utrzymać zainteresowanie
czytelnika, co robi wrażenie, wziąwszy pod uwagę fakt, iż przez większość
pierwszego rozdziału nie dzieje prawie nic.
Nie
zmienia to jednak faktu, że pierwszy zeszyt Age
of Conan: Valeria nie dał mi właściwie żadnej motywacji do sięgnięcia po
kolejne. Wszystko jest w nim… akceptowalne. Fabuła nie ekscytuje, ale też nie
odrzuca. Ilustracje spełniają swoją rolę i nic poza tym. Końcowe opowiadanie
czyta się z uwagą, ale bez zaangażowania. Okładka przyciąga uwagę, ale to tyle.
Napisałbym coś w stylu „Jeśli jesteś fanem uniwersum Conana, ten komiks mimo
wszystko stanowi dla Ciebie pozycję obowiązkową”, ale… ja jestem fanem
uniwersum Conana i nie potrafię znaleźć żadnego powodu, dla którego miałbym
dalej go czytać. Jeśli za kilka lat Egmont wyda tę miniserię w naszym kraju,
prawdopodobnie nawet nie będę zawracał sobie głowy proszeniem wydawnictwa o
egzemplarz do recenzji.
tekst powstał w ramach współpracy z portalem Avalon Marvel Comics oraz komiksowym sklepem internetowym Atom Comics
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz