fragment grafiki autorstwa Chrisa Bachalo, całość tutaj. |
Zawsze bardzo lubiłem komiksy z Doktorem Strange w roli głównej. Z
kilku względów. Przede wszystkim magia i mistycyzm w świecie Marvela to
narracyjne obszary, które zawsze były eksplorowane znacznie mniej chętnie niż
chociażby kosmos (Strażnicy Galaktyki, Nova, Kapitan Marvel, Silver Surfer i
inni), mutanci (X-Men, X-Factor, X-Force i inne) czy nowojorska subkultura
ulicznych superbohaterów i antybohaterów (Daredevil, Elektra, Punisher,
Spider-Man i inni). Nie licząc Ghost Ridera – który też w całą tę konwencję
wpisuje się raczej luźno, generalnie siedzi we własnym kącie i ma stosunkowo
niewiele interakcji choćby z głównym bohaterem recenzowanego tu komiksu –
Doktor Strange jest chyba jedynym przedstawicielem magicznego zakątka Marvela
na tyle popularnym, by od czasu do czasu udawało się wydawać regularną serię z
tą postacią. Jeśli już jakiś marvelowy bohater włada magią, to najczęściej jest
częścią bardziej inkluzywnego zespołu i przynależy do innej konstelacji
konwencyjnej – na przykład Scarlet Witch (Avengers), Nico Minoru (Runaways),
Magik (X-Men) albo Loki (Asgardczycy). Z postaci skupiających się wyłącznie na
magii i służących do eksploracji głównie tego zakątka uniwersum mamy chyba
tylko Strange’a.
To z kolei oznacza, że opowieści w konwencji urban fantasy,
historii rozbudowujących wewnętrzną mitologię magii Marvela, zasady jakimi ona
się rządzi, ukonstytuowane stronnictwa czy nawet spójna obsada istotnych
postaci drugoplanowych – tego wszystkiego mamy zwykle niewiele. Często masa
rzeczy przeczy sobie wzajemnie, bo wymyślana jest ad hoc przez scenarzystów nieposiadających punktów odniesienia czy
rozpoznawalnych narracyjnych komponentów. Jeśli scenarzysta pisze komiks o
X-Men i potrzebuje jakichś złowieszczych frakcji, by za ich pomocą stworzyć
przestrzeń do fabularnych zmagań dla głównych postaci, może wybierać z nieprzebranej
rzeszy Braterstw Złych Mutantów, Purifiers, Reavers, Hellfire Clubu, Hellions,
Weapon X i wielu, wielu innych. Pisząc o Doktorze Strange’u ma tych opcji
znacznie, znacznie mniej, bo poza kilkoma ikonicznymi antagonistami jak baron
Mordo czy Dormammu mało kto przewijał się przez komiksy na tyle często, by był
powszechnie rozpoznawalny. Z postaciami drugoplanowymi jest tak samo. Ma to
swoje wady, ale też otwiera fabularną przestrzeń na nowe wynalazki i
eksperymenty. To właśnie mnie ujmuje w „magicznych” komiksach Marvela –
istnieje tam tak niewiele stałych, że udało im się nie utknąć w zaklętym (pun not intended) kręgu wciąż tych
samych bohaterów zmagających się wciąż z tymi samymi problemami i tymi samymi
złoczyńcami. Brak drogowskazów zmusza do kreatywności.
Po drugie, Strange ma dość duże szczęście o dobrych scenarzystów i
średnich scenarzystów, którzy akurat mają lepszy moment. Nie czytałem zbyt
wielu komiksów o tym bohaterze – bo też i niewiele ich wyszło – ale zdecydowana
większość okazała się być bardzo dobra. Do moich absolutnie ulubionych
miniserii Marvela należy Strange v2, osadzona
w czasach gdy bohater na pewien czas stracił większość swoich mocy (oraz tytuł
Mistrza Sztuk Mistycznych) i wplątał się w szereg dziwacznych,
surrealistycznych przygód, w których towarzyszyła mu nastolatka imieniem Casey,
którą Strange nieopatrznie nauczył czaru znikania różnych rzeczy i przez to
dziewczyna ściągnęła na siebie uwagę potężnego demona władającego wymiarem, do
którego „znikane” były te rzeczy. Komiks zakończył się cliffhangerem, który
rozwiązano dopiero wiele lat później, w serii z dwa tysiące osiemnastego roku –
jeśli wszystko dobrze pójdzie, Egmont prędzej czy później ją wyda.
Po trzecie – Stephen Strange jest i zawsze był aroganckim dupkiem. I to
jest mistrzowskie posunięcie w kwestii kreacji głównego bohatera, bo dzięki
temu nie jest on nudny. Strange jest świadomy swojej skazy charakteru, stara
się ją kontrolować, ale czasami ponosi porażkę i zmuszony jest zmagać się z
konsekwencjami. Postać wadliwa to postać ciekawa, o ile równoważy się jej wady
spójną charakteryzacją i właściwościami, które wykorzystają te wady do
interesującego konfliktu wewnętrznego. Doktor Strange jest taką właśnie
postacią. Nie jest harcerzykiem. Nie jest bezpiecznie nudny, nie zawsze
zachowuje się w spodziewany sposób. To wszystko sprawia, że historie z nim mają
tak duży potencjał i cieszę się, że w większości przypadków jest to potencjał
mądrze wykorzystywany.
Czy tak jest i w tym przypadku? Cóż… Tak jakby. Doktor Strange – tom 1 napisał Jason Aaron, z którym to scenarzystą
mam osobiście pewien problem, a mianowicie taki, że temu człowiekowi
stuprocentowo obca jest koncepcja subtelności. O ile większość znanych mi scenarzystów
komiksowych stara się dawkować napięcie, rozkładać narracyjne akcenty w taki
sposób, by nie nużyły jednostajnością, rozwijać relacje między postaciami czy
eksplorować przedstawione w fabule koncepcje, o tyle u Aarona narracja
przypomina raczej nieprzerwane bicie czytelnika po twarzy. Nieustanne crescendo następujących po sobie
wydarzeń, tworzenie pełnej napięcia atmosfery przy minimalnym wysiłku,
ustanawianie nowych relacji między postaciami bez mocniejszej podbudowy
emocjonalnej, po czym traktowanie tych relacji jak dozgonna lojalność (albo
dozgonna nienawiść, albo dozgonne cokolwiek), przedstawianie interesujących
idei, po czym porzucanie ich by zaraz potem przedstawić dziesięć kolejnych…
Wszystko to sprawia, że pisanina Aarona ma tendencję do bycia komiksowym
odpowiednikiem waty cukrowej.
Kiedyś przeszkadzało mi to dość mocno, teraz – gdy przywykłem już do
tej kampowej wyrazistości – nieco mniej, a w tym komiksie prawie w ogóle nie
miałem z tym problemu. Między innymi dlatego, że Aaron nawet jeśli nie jest
utalentowany, to na pewno jest… umiejętny i potrafi rozegrać przedstawione
przez siebie pomysły w takim stopniu, by po zakończeniu lektury dzieła
czytelnikowi nie towarzyszyło rozczarowanie. W Doktor Strange – tom 1 za bazę powziął coś, co przewijało się już
przez niektóre komiksy z Mistrzem Sztuk Magicznych w roli głównej – kwestię
odpowiedzialności za własne moce. Potężna magia, jaką dysponuje Strange
kosztuje go wiele zasobów fizycznych, psychicznych i emocjonalnych. W tym
komiksie dowiadujemy się, że Stephen nie jest już w stanie zaspokoić swojego
apetytu innym pożywieniem niż wyjątkowo obrzydliwe (i dla mugoli toksyczne)
potrawy przyrządzone z demonicznego mięsiwa czy innych podobnych paskudztw,
których natury lepiej nie domniemywać. Stawia to zarówno zachowanie, jak i samą
naturę Strange’a w nieco innym świetle i bardzo przyjemnie pogłębia jego postać
– Stephen Strange okazuje się odrobinę
mniej ludzki niż może to się wydawać na pierwszy rzut oka.
Innym motywem tego komiksu jest starcie nauki z magią. Antagonistą w Doktor Strange – tom 1 jest bowiem
samozwańczy technologiczny inkwizytor, który na czele armii humanoidalnych
automatonów podróżuje przez wymiary i światy równoległe eliminując z nich
pierwiastek magiczny i uśmiercając napotkanych czarodziei. Aaron nie pogłębił
tego motywu przedstawiając ideologiczne czy filozoficzne różnice (oraz
podobieństwa) między jedną i drugą siłą albo wykorzystując mocne i słabe strony
każdej z nich celem interesującego opisania starć między nimi. To po prostu
dość sztampowo wykorzystany element estetyczny, choć i tu automatony (fajnie
zaprojektowane swoją drogą) wyglądem i zachowaniem bardziej przypominają jakieś
egzotyczne demony niż mechaniczne konstrukty.
O ilustracjach mogę napisać tylko tyle, że dorównują scenariuszowi pod
względem kampowego przesytu. Chris Bachalo jest bardzo sprawnym rysownikiem i
dał w tym komiksie przyzwoity popis swoich umiejętności. Moim osobistym
problemem z ilustracjami w Doktor Strange
– tom 1 jest gigantyczny bałagan wizualny. W komiksie dzieje się mnóstwo
rzeczy i Bachalo dba o to, by to „mnóstwo” godnie zilustrować, czego rezultatem
jest chaos, przez który momentami ciężko się przecisnąć. Nie jest to w żadnym
razie jakaś gigantyczna wada, bo komiks nigdy nie traci czytelności i bez trudu
można się połapać w tym, co aktualnie dzieje się na jego kartach, nie zmienia
to jednak faktu, że całość po pewnym czasie zaczyna mocno męczyć. Nawet biorąc
pod uwagę fakt, że rysownik operuje bardzo przyjemną dla oka estetyką.
Szczególnie przy umiejętnym operowaniu paletą barw przez kolorystów, którzy
mają dobre wyczucie klimatu i tłumią barwy otoczenia w momentach większego
napięcia emocjonalnego, by zaraz potem podkręcić jaskrawość w scenach akcji.
Doktor Strange –
tom 1 to, jak na obecnie wydawaną przez Egmont marvelową
sieczkę, całkiem dobry komiks. Osobie szukającej nieskomplikowanej, efektownej
rozrywki tego właśnie dostarczy. Nie jest to narracyjny potwór Frankensteina,
jakim był opisywany przeze mnie niedawno Avengers:
Impas – Atak na Pleasant Hill, całość ma jednego scenarzystę i jednego
rysownika (minus bonusowy numer poboczny skupiony na przedstawionych w głównej
serii postaciach drugoplanowych, a zilustrowany przez grupę gościnnych
rysowników) i przestawia spójną, konsekwentnie rozwijaną fabułę bez zbędnych
rozgałęzień. Polskie wydanie prezentuje się znakomicie, z tradycyjnie
znakomitym tłumaczeniem autorstwa Marcelego Szpaka, dobrą redakcją, wysokiej
jakości papierem, miękką oprawą i przyjemnym zestawem dodatków, na który składa
się galeria alternatywnych okładek. Nie jest to rzecz, którą koniecznie trzeba
przeczytać, ale dla czytelników szukających niezobowiązującej zabawy nada się
całkiem nieźle.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz