fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.
|
Duże wydawnictwa komiksowe – mam tu na myśli przede wszystkim Marvela oraz DC Comics – skupiają się przede wszystkim na (niespodzianka) zarabianiu pieniędzy. Publikowane przez nich serie nie mają na celu przekraczania granic wyrazu artystycznego, poruszania nieoczywistych problemów społecznych czy odważnych, niekonwencjonalnych eksperymentów w treści i w formie. Właściwie to nawet nie powinny tego robić, bo wiąże się to z ryzykiem wyalienownia grupy odbiorczej, która – w czym nie ma absolutnie niczego złego! – sięgając po komiks o superbohaterach chce najzwyczajniej w świecie cieszyć się przyjemną, konwencjonalną opowieścią o ubranych w kolorowe kostiumy ludziach bijących się nawzajem po twarzach i strzelających promieniami z rąk, oczu i innych części ciała. Sam czytam takie komiksy i sam znajduję w takiej lekturze przyjemność, więc nie widzę powodu, dla którego miałbym się tego wstydzić.
Od czasu do czasu jednak każde z tego
typu wydawnictw publikuje coś, co można określić mianem quality project – komiks
ewidentnie wyróżniający się jakością na tle zwyczajowej, taśmowo produkowanej
papki, która tydzień w tydzień ląduje na półkach sklepów komiksami. Rzecz
sięgająca dalej, głębiej, odważniej i mniej konwencjonalnie, wydaną
zdecydowanie wbrew obowiązującym trendom gatunkowym, coś co pasowałoby raczej
do portfolio wyrazistego niezależnego artysty niż katalogu wydawniczego Marvela
lub DC. Oczywiście wielkie wydawnictwa nie robią tego z czystej ambicji
kuratorstwa – bynajmniej, istnienie tego typu komiksów (Watchmen, Marvels,
Arkham Asylum, Eternals Neila Gaimana, Marvel 1602 – lista jest
bardzo długa) ma swoje ściśle określone miejsce w głównonurtowym segmencie tego
medium. Przede wszystkim takie produkcje przyciągają zainteresowanie krytyków
tradycyjnie niezajmujących się komiksami, co przekłada się na poszerzanie świadomości marki na nowych niszach.
Udane quality projects zwiększają również prestiż komiksowych oficyn
wydawniczych, które bardzo długo – w pewnym zakresie nawet do teraz – musiały
zmagać się z nieszczególnie wysoką reputacją. DC Comics przez większość
czasu jest wydawnictwem publikującym dość kosztowny, barwny papier toaletowy –
ale dzięki Alanowi Moore jest również wydawnictwem, które opublikowało Watchmen,
co niesie się już znacznie bardziej dostojnym echem i budzi nieco większą
powagę.
Po trzecie, daje to szansę na inwestycję,
która będzie zwracać się wielokrotnie. Zdecydowana większość taśmowo
produkowanych komiksów superbohaterskich kończy swój żywot w wydaniu zbiorczym,
które leży potem w księgarskich zapleczach do momentu wyczerpania nakładu i
nawet jeśli doczeka się dodruku, to prawdopodobnie nie będzie to specjalnie
dochodowe dla wydawnictwa przedsięwzięcie. Quality projects natomiast
przy odrobinie szczęścia będą wznawiane w coraz to nowych formach – edycja
podstawowa, edycja w twardej oprawie, edycja rozszerzona, wersja reżyserska, edycja
rocznicowa, wersja czarno-biała, wersja z na nowo położonymi kolorami, toster, wersja z dodatkami, wersja z każdym zeszytem w twardej
oprawie, wersja kolekcjonerska... Wspomniany już wyżej Watchmen jest tu
przypadkiem ekstremalnym, co po części wynika z faktu, że gdyby DC
zaprzestało publikacji tego komiksu, prawa wróciłyby do autorów – co nie
zmienia faktu, że każde kolejne wznowienie tej serii wyprzedaje się jak świeże
bułeczki. Komiks można sprzedawać wielokrotnie, a autorowi wystarczy zapłacić
raz (plus, ewentualnie, groszowe tantiemy za każdym kolejnym podejściem), co
jest układem bardzo atrakcyjnym dla każdego wydawcy.
Słowem – o ile w żadnym razie wielkie
komiksowe wydawnictwa nie byłyby w stanie uczynić tego rdzeniem swojej
działalności, o tyle tworzenie od czasu do czasu quality projects jest
inwestycją, która na dłuższą metę może się opłacić. Nic dziwnego zatem, że
komiksy takie jak Vision od czasu do czasu wychodzą i przynoszą swoim
wydawnictwom rozgłos (oraz inne profity). Dwunastozeszytowa miniseria autorstwa
Toma Kinga (scenariusz) i Gabriela Hernandeza Walty to naprawdę dobry komiks.
Miejscami to komiks wybitny – zdecydowanie jedna z najlepszych rzeczy, jakie
Marvel opublikował w ciągu ostatnich kilku, może nawet kilkunastu lat. To
bardzo błyskotliwy, przejmujący dramat rodzinny, który urzeka zdyscyplinowaną
formą narracyjną – każdy poruszony motyw okazuje się być w taki czy inny sposób
kluczowy dla dalszego rozwoju akcji, każde wypowiedziane słowo ma swoje głębsze
znaczenie, każde zachowanie pociąga za sobą sznur konsekwencji. Jakby tego było
mało, zachwycająca oprawa graficzna dopełnia tę historię tak, jak powinna – dyskretnie
podkreślając emocje występujących w komiksie postaci, kreśląc sielskie,
spokojne dekoracje, uporządkowane graficzne struktury oddające nastrój
poszczególnych scen i wprowadzające wyrazisty kontrast w konfliktami i
transgresjami Visiona oraz jego rodziny.
Bo o tym właśnie opowiada Vision – tytułowy
bohater, uwolniony od emocjonalnych zobowiązań związanych ze Scarlet Witch
postanawia eksplorować ten szczególny aspekt człowieczeństwa, jakim jest posiadanie
rodziny i spełnianie się w roli męża i ojca. Oczywiście, będąc robotem
(syntezoidem) Vision podchodzi do tego zadania w specyficzny sposób – zamiast
znaleźć osobę, z którą będzie w stanie wejść w satysfakcjonujący związek,
konstruuje sobie członków rodziny na bazie własnej technologii. Tu oczywiście
zaczynają się kłopoty, ponieważ mieszkańcy przedmieść, na których osiadł nasz
bohater wraz ze swoimi nowymi bliskim – wyższa klasa średnia tradycyjnie jest
bardzo nieufna w stosunku do odmienności dokonującej inwazji na ich przestrzeń
społeczną. Sytuacja komplikuje się, gdy w grę zaczynają dochodzić mocniejsze
resentymenty dawnych przeciwników Visiona i idące za tym problemy z utrzymaniem
stabilnego życia rodzinnego. Jakby tego było mało, pojawiają się przesłanki
(proroctwo Agaty Harkness, postaci powiązanej ze Scarlet Witch), jakoby Vision
miał być w najbliższym czasie przyczyną jakiegoś nieszczęścia na skalę
światową.
Przychodzą mi do głowy co najmniej dwa
odcinki Star Treka, które również startowały z tego punktu wyjścia –
dążący do człowieczeństwa automaton pragnie eksplorować życie rodzinne – jednak
King, zamiast w science-fiction i rozważania odnośnie moralnych implikacji
powoływania do życia nowych istot elektronicznych idzie w nieco innym kierunku.
Inherentna odmienność Visiona od otoczenia traktowana jest raczej jako sposób
na inne opowiadanie o jak najbardziej ludzkich uczuciach i emocjach. Vision
odczuwa bowiem podobne ludzkim emocje, werbalizuje je jednak w inny sposób,
inaczej je przepracowuje i mają one na niego nieco inny wpływ. Tworzy to
nieprzekraczalną wyrwę między nim, a resztą ludzkości – wyrwę, nad którą stara
się przerzucić pomost za pomocą skonstruowania sobie rodziny.
I właściwie mógłbym zakończyć w tym miejscu recenzję, raz jeszcze (szczerze!) polecić lekturę tego komiksu, zapisać plik tekstowy i pójść na zasłużoną kawę. Problem polega na tym, że… jest w tym komiksie warstwa, do której podchodzę z nieco mniejszym entuzjazmem i o której czuję się w obowiązku napisać. Nie zmienia to w żadnym razie niczego, co napisałem wyżej – to jest ze wszech miar godny polecenia komiks, znakomicie napisany, zachwycająco narysowany, bardzo dobrze przetłumaczony i elegancko wydany. Kupcie go sobie albo komuś bliskiemu, a prawdopodobieństwo, że spotka Was rozczarowanie będzie bliskie zeru. Kto wie, może nawet zachęcicie tym kogoś do dalszej eksploracji komiksowej superbohaterszczyzny? W końcu to też jedna z funkcji tego typu quality projects. W każdym razie – to jest warta Waszej uwagi rzecz. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to również rzecz, powiedzmy, odrobinę problematyczna.
Pierwszym problemem jest fakt, że za całą jego efektownością fabularną i kunsztowną oprawą narracyjną kryje się bardzo niewiele. Na przestrzeni wszystkich dwunastu numerów Tom King porusza wiele motywów – wartości ludzkiego życia, wartości utrzymania iluzji zdrowego życia rodzinnego, religijności istot stworzonych syntetycznie, problemu uzależnień, grani empatii… wszystkie te dylematy pojawiają się w takiej czy innej formie w fabularnej przestrzeni Visiona, ale żaden nie zostaje doprowadzony do interesującej konkluzji. Nie chodzi mi o to, że autor pozostawia te kwestie otwarte do swobodnej interpretacji czytelniczej – to by mi nie przeszkadzało. Problemem jest to, że po zasygnalizowaniu istnienia tych motywów i ich istotności dla fabuły są traktowane czysto instrumentalnie, jako efektowne fabularne gadżety podkręcające dramatyzm sytuacji. Kinga nie interesuje rozmowa o tym, w jaki sposób życie syntetyczne różni się od białkowego, ale wykorzystuje tę – nie do końca określoną – różnicę celem opowiada historii. Scenarzysta nie brnie w dywagacje o naturze uzależnienia, ale zamieszcza w komiksie wątek narkomanii, by dodać mu dramatyzmu. Wątek religijności owocuje naprawdę dobrą, błyskotliwą i przejmującą sceną, ale znów – ta scena nie jest zakotwiczona w jakimś głębszym kontekście, nie służy jako element dyskursu czy moralitetu czy czegokolwiek bardziej substantywnego.
Jeszcze raz – to jest znakomity, przejmujący dramat rodzinny, ale to dramat rodzinny, który udaje, że jest czymś więcej, jakąś głęboką opowieścią o świecie, ludzkiej naturze i relacjach. A to z kolei sprawia, że w Visiona wkrada się pewna nieszczerość intencji twórczych, która nie pozwoliła mi w pełni cieszyć się lekturą tego komiksu. To po prostu bardzo efektowna, niesamowicie sprawnie opowiedziana historia o niczym. Historia, która posiada cytaty z Szekspira i wyrafinowane struktury narracyjne, ale jedno i drugie jest to zaledwie fanserwisem, erudycyjnymi i warsztatowymi popisami scenarzysty, nie narzędziami wiodącymi do interesującej konkluzji.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz