fragment grafiki okładkowej, całość tutaj. |
Dziwne ścieżki potrafią doprowadzić człowieka do wartościowych popkulturowych odkryć. W tym konkretnym przypadku wszystko zaczęło się od Shane’a Ackera, reżysera i animatora odpowiedzialnego za krótkometrażową animację 9 oraz jej pełnometrażową wersję kinową z 2009 roku. Film był dość odważnym eksperymentem – w czasach, gdy wysokobudżetowe animacje skierowane raczej do starszego odbiorcy były rzadkością (nie, żeby teraz było z tym jakoś znacząco lepiej), 9 intrygował wyrazistym stylem i artystyczną odwagą. Jak większość tego typu filmów okazał się niestety finansową porażką i dziś pamięta już o nim może garstka zapaleńców. Niedawno postanowiłem sprawdzić, co obecnie porabia Acker, w nadziei, że być może pracuje nad jakimś niszowym, autorskim projektem, który umknął mi z radaru. Niestety moje śledztwo nie przyniosło zadowalających rezultatów – po klapie swojego pełnometrażowego debiutu najwyraźniej porzucił reżyserski fach i zajął się technicznymi aspektami pracy przy animacji. Tym niemniej, na jego stronie na Wikipedii wciąż widnieje kilka zapowiedzianych na nieokreśloną przyszłość projektów.
Jednym z nich jest Beasts of Burden, filmowa adaptacja komiksu, o którym do tej pory słyszałem niewiele. Z ciekawości zapoznałem się z kilkoma opublikowanymi w Internecie miniaturkami, od których zaczęła się ta opowieść. Jeszcze tego samego wieczoru nabyłem pierwszą serię. Około czwartej rano zapoznałem się już z całością. Nie „całością pierwszej serii”, tylko „wszystkim, co wyszło spod tego szyldu”. Tak – to jest właśnie tego typu komiks, który chwyta od samego początku i nie pozwala się odeń oderwać aż do ostatniej strony. Czujcie się ostrzeżeni i ostrzeżone. Spieszę jednak zapewnić, że na szczęście nie ma tego aż tak wiele. Wikipedia w bardzo zgrabny sposób opisuje liczbę wydanych w ramach tej serii komiksów oraz kolejność ich czytania. Póki co mamy do czynienia z dziewięcioma pojedynczymi opowieściami do dwudziestu stron każda (przeważnie sporo mniej) oraz dwie czterozeszytowe miniserie składające się na nieco dłuższe fabuły. Komiks ma zaskakująco zwięzłą chronologię zdarzeń, z odwołaniami do wcześniejszych rozdziałów i powracającymi postaciami drugoplanowymi, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że Beasts of Burden zaczynał jako kilka luźno powiązanych ze sobą miniaturek pisanych z myślą o tematycznych antologiach.
Ale, ale – o czym właściwie opowiada ten komiks? Beasts of Burden to historia grupki zaprzyjaźnionych ze sobą psów domowych (oraz jednego bezpańskiego kota), które mają w zwyczaju pakować się w różne kłopoty, najczęściej o nadprzyrodzonej naturze. Jakkolwiek wyjściowy koncept może wydawać się dziwaczny, wykonanie w pełni wykorzystuje jego potencjał. Historie w konwencji urban fantasy opowiadające o bohaterach walczących z różnymi magicznymi i mistycznymi problemami zwykły skupiać się na bohaterach ludzkich albo choć człekokształtnych. W Beasts of Burden mamy natomiast do czynienia z psami – nie z ludźmi zaklętymi w psy, nie z ludźmi w kształcie psów, ale z psami właśnie, dysponującymi co prawda równą ludzkiej inteligencją i samoświadomością, ale mimo wszystko obserwującymi rzeczywistość z perspektywy czterech łap. Zwierzaki są oczywiście lekko antropomorfizowane, ale tylko na tyle, by czytelnikom było łatwo z nimi sympatyzować i się z nimi utożsamiać – to nie Garfield ani nic z tych rzeczy.
Co oczywiście otwiera przestrzeń do opowiadania nowych, unikalnych historii – albo opowiadania starych historii w nowy, nieoczywisty sposób. Psia perspektywa, priorytety, sposób pojmowania rzeczywistości i możliwości działania różnią się od ludzkich, a zatem historie, w jakie wikłani są czworonożni bohaterowie komiksu mają przebieg zupełnie inny niż gdyby na ich miejscu znajdował się Hellboy, Harry Dresden albo którykolwiek z innych wariacji na temat detektywa do spraw nadprzyrodzonych. W pierwszej nowelce mamy do czynienia z wypędzaniem ducha z nawiedzonej budy. W drugiej psia zgraja mierzy się z chowańcem czarownicy, w trzeciej – ze sforą psów zombie, w czwartej pojawia się wilkołak… to zaskakujące, że, o ile mi wiadomo, nikt nie wpadł na ten idealny w swej prostocie pomysł. Psy wydają się przecież znakomitymi kandydatami do walki z nadprzyrodzonym złem – są tradycyjnie postrzegane jako lojalne, szlachetne zwierzęta, egzystują blisko ludzi, wywodzą się od (często mitologicznie kojarzonych z magią) wilków, znane są z zagrzebywania i odgrzebywania z ziemi kości, czułego węchu, sprawdzają się w warunkach bojowych… autor scenariusza Beasts of Burden, Evan Dorkin, bardzo umiejętnie wykorzystuje ograne schematy powiązane z urban fantasy i horrorem, przekształcając je w taki sposób, by pasowały do przyjętego założenia. I wypada do świetnie, ponieważ pogłębia i komplikuje te schematy, popychając je w zupełnie nieoczekiwanych kierunkach.
Świat przedstawiony rozrasta się wraz z rozwojem fabuły. Pierwsze komiksy ewidentnie były pisane bez odgórnie przyjętych założeń – krótkie fabułki stworzone w taki sposób, by dało się je czytać bez znajomości jakiejś szerszej mitologii czy detali świata przedstawionego. Z czasem wszystko zaczęło się oczywiście łączyć i komplikować – poznajemy historię Stowarzyszenia Mądrych Psów, starożytnej organizacji czworonogów walczących z nadprzyrodzonym złem zagrażającym psom, innym zwierzętom oraz ludziom. Niepowiązane incydenty okazują się rezultatem działań złej siły, która zdaje się manipulować wydarzeniami i zsyłać różne magiczne plagi na Burden Hill (miasteczko, na terenie którego rozgrywa się akcja) w jakimś konkretnym, choć póki co nieokreślonym celu. Pojawiają się nowe postaci, a stare wracają w nowych rolach.
Rozwijają się również główni bohaterowie, którzy na początku są właściwie bohaterem zbiorowym – każdy psiak dostaje garść indywidualizujących go cech, dzięki czemu interakcje między nimi wypadają ciekawie, a gromadki nie da się nie polubić. Prawdopodobnie powinienem w tym miejscu zaznaczyć, że Beasts of Burden NIE jest komiksem przeznaczonym dla młodszego odbiorcy – o ile postacie i fabuły są raczej nieskomplikowane, o tyle poziom brutalności wielu scen i wątków momentami bywa szokujący. Sam po lekturze drugiego zeszytu pierwszej miniserii – historii psiej mamy, której szczenięta zaginęły w niewyjaśnionych okolicznościach – musiałem na chwilę zrobić sobie przerwę, bo jego konkluzja… no cóż, powiedzmy tylko tyle, że komiks naprawdę zasługuje na miano rasowego (nomen omen) horroru. Nie znaczy to oczywiście, że całe Beasts of Burden jest mrocznym, dołującym komiksem grozy. Wręcz przeciwnie – tym, co przykuło mnie do lektury była właśnie pocieszność głównych bohaterów, którzy potrafią być tak uroczo rozbrajający jak prawdziwe psiaki. To kolejna w wielkich zalet tej serii – bohaterowie są, po psiemu, nieskomplikowani, pozytywnie nastawieni do życie, lubią sobie dogryzać (nomen omen), ale jednocześnie dbają o siebie nawzajem i troszczą się o dobro innych.
Jill Thompson, autorka ilustracji w Beasts of Burden jest artystką bardzo rozchwytywaną, co sprawia, że ma bardzo ograniczoną ilość czasu, jaką może poświęcić tej serii. W jednym z wywiadów, które miałem okazję przeczytać, Evan Dorkin wspomniał, że chciałby tworzyć z tego komiksu comiesięczną serię regularną, jednak rzadka dyspozycyjność Thompson mu to uniemożliwia. Ma to jednak swoje dobre strony – scenarzysta, mając świadomość, że nie może się zbytnio rozwodzić, tworzy bardzo zdyscyplinowane treściowo, ciasno upakowane fabularnie komiksy. Najnowsza miniseria, zakończone w grudniu ubiegłego roku Beasts of Burden: Wise Dogs and Eldritch Men, która wyjątkowo została zilustrowana przez innego artystę, Benjamina Deweya, jest póki co najbardziej rozwleczoną i niekoniecznie aż tak dobrą fabułą z serii (na co nakłada się również fakt, że nie pojawiają się w niej bohaterowie pierwszoplanowi, a jedynie postaci poboczne). Nie zrozumcie mnie źle, komiks wciąż pozostaje znakomitą lekturą, po prostu niekoniecznie dorównuje poziom wcześniejszym częściom. Jill powróci jednak w zaplanowanym na ten rok dyptyku Beasts of Burden: The Presence of Others i jest to doskonała wiadomość, ponieważ jej styl – akwarele, wyraziste postaci pierwszoplanowe, stonowany drugi plan, bardzo malarskie podejście do ilustracji – w olbrzymiej mierze odpowiada za unikalny ton i klimat całości.
Koniecznie sprawdźcie Beasts of Burden – wyżej podlinkowałem stronę wydawnictwa Dark Horse Comics, na której można przeczytać trzy pierwsze nowelki i na ich podstawie wyrobić sobie opinię. Ja gorąco polecam ten komiks, to jedna z tych rzeczy, które wzięły mnie absolutnie z zaskoczenia i natychmiast w sobie rozkochały. Osoby lubiące interesujące opowieści z pogranicza horroru i urban fantasy poczują się tu jak w domu. Miłośnicy psów (do których zalicza się niżej podpisany) zakochają się w tym komiksie. Cała reszta – jeśli tylko lubi dobrze zrealizowane unikalne koncepcje i umiejętne granie schematami – prawdopodobnie również będzie bawić się przy nim bardzo dobrze.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz