fragment grafiki z okładki, całość tutaj. |
Invincible to najlepszy komiks superbohaterski we Wszechświecie – tak przynajmniej obwieszcza nam okładka każdego zeszytu oryginalnego amerykańskiego wydania. Brzmi to dość buńczucznie, ale po przypomnieniu sobie (dzięki życzliwości Egmontu) pierwszego tomu tej opowieści z niejakim zaskoczeniem stwierdzam, że… cóż, niewykluczone. Invincible jest jednym z najlepszych komiksów w konwencji superhero, z jakim miałem w swoim życiu do czynienia. Komiks znam już od bardzo dawna – od mniej więcej czterdziestego numeru czytałem go na bieżąco, w miarę ukazywania się nowych zeszytów w USA i był to prawdopodobnie najdłuższy komiksowy cykl wydawniczy, któremu towarzyszyłem przez lata. Do pierwszego tomu Invincible wracam więc trochę na zasadzie spotkania ze starym przyjacielem. Jest to też dla mnie szansa sprawdzenia, jak pierwsze rozdziały tej liczącej sto czterdzieści cztery zeszyty opowieści przetrwały próbę czasu.
Okazuje się, że całkiem nieźle. Invincible jest ostentacyjnie wręcz sztampową historią superbohaterską, ale tę sztampowość bardzo mądrze ogrywa niespodziewanymi krokami w bok w najmniej spodziewanych momentach i okolicznościach. Dobrym przykładem jest chociażby sam punkt wyjścia fabuły – główny bohater komiksu, nastoletni Mark Grayson pewnego dnia odkrywa u siebie niezwykłe, nadprzyrodzone umiejętności. Wyrobiony czytelnik komiksów superbohaterskich jest w stanie przewidzieć, co będzie dalej – powolne oswajanie się z nową, niespodziewaną sytuacją, próby pogodzenia superbohaterskiego życia z tym licealnym, ukrywanie swojej podwójnej tożsamości przed rodzicami… każda osoba, która kiedykolwiek czytała więcej niż kilka komiksów o trykociarzach, bez najmniejszego problemu dośpiewa sobie, co czeka ją na kolejnych kartach komiksu.
I się pomyli. Ojciec Marka sam jest bowiem superbohaterem i główny bohater doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że pewnego dnia również i u niego zamanifestują się nadludzkie talenty. Zamiast szoku mamy więc nastąpienie spodziewanej i oczekiwanej już od jakiegoś czasu sytuacji. Zamiast eksperymentowania z nowymi możliwościami – oswajanie się z nimi pod okiem doświadczonego mentora. Oczywiście nie jest to jakieś rewolucyjne odejście od ustalonej formuły, ale w tym tkwi właśnie sedno – Robert Kirkman, scenarzysta komiksu, dość sprawnie operuje pewnymi fabularnymi kliszami i gdy tylko czytelnik ma już przeświadczenie, że wie, w jakim kierunku nastąpi zwrot akcji… robi coś niespodziewanego. Albo i nie – czasami zużyty schemat jest zużytym schematem, ale na dłuższą metę to nie ma znaczenia, ponieważ czytając Invincible po pewnym czasie czytelnik wypracowuje sobie domyślną podejrzliwość i zaczyna spodziewać się niespodziewanego. A wtedy scenarzysta serwuje dość przewidywalny tok wydarzeń, pozostawiając czytającą komiks osobę w stanie zdezorientowania. Wszystko to sprawia, że Invincible cały czas jest narracyjną grą z czytelnikiem, co sprawia, że komiks czyta się z nieprzerwaną uwagą. Nie wiesz, co się za chwilę stanie w tym komiksie – chyba, że go przeczytasz, do czego zresztą gorąco zachęcam.
Takie zabiegi po pewnym czasie stałyby się irytujące, gdyby nie stała za nimi bardzo dobra charakteryzacja postaci i przemyślana fabuła. Wbrew temu, co napisałem wyżej, Kirkman nie ogranicza się bowiem do przekomarzania się z czytelniczymi oczekiwaniami dla samego przekomarzania – budowana od samego początku fabuła do czegoś zmierza i robi to bardzo konsekwentnie. Niestety najsłabszym elementem komiksu jest jego główny bohater i, mimo ogromnych starań scenarzysty, tak już zostaje do samego końca. Mark jest trochę za bardzo nijaki i jeśli po przeczytaniu pierwszego tomu nie będzie nawet pamiętali, jak chłopak ma na imię, nikt nie będzie mógł mieć do Was pretensji. Problemem jest fakt, że w tym jednym przypadku scenarzysta nie pozwala sobie na żadne interesujące subwersje - Mark jest prostodusznym sztubakiem, który brak życiowego doświadczenia nadrabia wielkim sercem i lojalnością wobec przyjaciół. Nie ma w nim absolutnie niczego ciekawego. Przytrafiają mu się ciekawe rzeczy, wokół niego obracają się fascynujące osobowości, jest osią fascynujących wydarzeń… ale jako postać sama w sobie jest przeraźliwie wręcz nudny. Nie jest to może jakimś ogromnym problemem, bo Mark daje się lubić, ale po pewnym czasie obcowanie z nim zaczyna nużyć.
Rysunkowo komiks prezentuje się w bardzo… specyficzny sposób. Za szatę graficzną Invincible odpowiada dwóch rysowników – Cory Walker, który zilustrował siedem pierwszych rozdziałów oraz Ryan Ottley, który przejął po nim pałeczkę i pozostał z komiksem do samego końca (Walker gościnnie wrócił na kilka numerów wiele lat później). Obaj artyści mają na tyle zbliżone style rysunku, że mniej uważnym czytelnikom może umknąć, że nastąpiła jakaś zmiana. Ilustracje są stosunkowo uproszczone, co z początku może budzić mieszane uczucia, bo komiks wygląda nieco sterylnie, ale po pewnym czasie można do tego przywyknąć i cieszyć się czytelnymi ilustracjami. Obaj rysownicy (szczególnie Ottley) mają tendencję do wtórnego wykorzystywania użytych już kadrów albo przerysowywania ilustracji celem zaoszczędzenia sobie pracy – scenarzysta wrzucił zresztą do komiksu przecudowny gag na ten temat – ale w żadnym razie to nie przeszkadza, bo tego typu drogi na skróty nie są nadużywane. Polskie wydanie komiksu prezentuje się naprawdę dobrze – pierwszy tom to dość sympatyczny „grubasek” (trzynaście pierwszych zeszytów oryginalnego wydania plus sporo dodatków) w twardej oprawie i z porządnym tłumaczeniem.
Invincible to najlepszy komiks superbohaterski we Wszechświecie – oczywiście, dla pewnej określonej, specyficznej definicji słowa „najlepszy”, ale fakt pozostaje faktem, jeśli macie ochotę na jakąś superbohaterską serię komiksową ze wszystkimi zaletami gatunku i niemal bez żadnych właściwych wad, Invincible prawdopodobnie jest najlepszym wyborem dostępnym na polskim rynku.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz