fragment grafiki z gry Gwint, całość tutaj. |
Kraniec świata jest opowiadaniem, które – oprócz robienia wielu innych interesujących rzeczy, o których będę pisał w tej notce – wprowadza do wiedźmińskich narracji postać Jaskra, wędrownego barda i najlepszego przyjaciela Geralta. O ile sam Geralt na przestrzeni pierwszych opowiadań dość zauważalnie ewoluował, o tyle Jaskiej już od samego początku jest postacią ukształtowaną i przechodzącą przez całą sagę w mniej więcej takim samym (osobowościowym) kształcie. Wprawdzie w Krańcu świata bohater póki co „rechocze bezczelnie” zamiast „śmiać się perliście”, ale to drobiazgi. Wydaje mi się, że to kwestia faktu, iż funkcja postaci barda była od samego początku precyzyjnie określona, więc Sapkowski zaprojektował tę postać wiedząc już, w jaki sposób będzie jej używał. Jest więc Jaskier towarzyszem wiedźmina, na tyle inteligentnym, by dotrzymać mu tempa w słownej szermierce (czymś, czym autor bawi się coraz bardziej w każdym kolejnym opowiadaniu), a zarazem na tyle różniącym się od niego, by dopełniać jego postać i wypełniać te funkcje fabularne, w których obsadzenie Geralta byłoby nieintuicyjne.
Autor mocno tu ryzykował, bo Jaskier ma wszystkie te cechy, które mają tendencję do spowalniania fabuły i drażnienia czytelników – jest postacią wyszczekaną, nieradzącą sobie w starciach, mającą tendencję do pakowania siebie i postronnych w kłopoty… Jaskier bardzo łatwo mógłby stać się Jar Jar Binksem wiedźmińskiej sagi. Tak się jednak nie stało, między innymi dlatego, że Sapkowski wyposażył tę postać w szereg pogłębiających i komplikujących ją cech – choć stało się to dopiero w kolejnych tekstach, bo w swym debiucie Jaskier jest raczej funkcją fabularną, niż autonomiczną postacią. Ale nawet w Krańcu świata jego interakcje z Geraltem obserwuje się z olbrzymią przyjemnością, między innymi dlatego, że są znakomicie napisane (standard) oraz dlatego, że wszystkie jego wady są jedynie przywarami, które ubogacają charakter postaci, ale nie czynią jej irytującą. Jaskier jest bufonem – ale nie jest egoistą. Jest lękliwy – ale nie jest tchórzem. Jest przemądrzały – ale nie jest ignorantem. Poza tym, dzięki bardowi mamy okazję zobaczyć nieco bardziej ludzką stronę wiedźmina – kogoś, kto angażuje się w relacje z innymi na tyle zażyłe, by wspólnie z tym kimś podróżować po świecie. Do tej pory Geralt był samotnikiem i, nie licząc Caldemeyna (Mniejsze zło), nie widzimy, by miał jakichkolwiek przyjaciół. Tutaj do wiedźmina dołącza bard i choć narracja sugeruje, że obaj znają się od stosunkowo niedawna, ich przyjacielskie relacje są już w znacznej mierze ukształtowane, bo wzajemnie sobie dogryzają i sprzeczają się – ale odbywa się bez antagonizowania czy tworzenia dystansu.
Podoba mi się ukazanie rutyny wiedźmińskiej pracy – coś, co dostaliśmy w pierwszym opowiadaniu, a co zeszło na nieco dalszy plan w kolejnych. Geralt spędza sporą część opowiadania na rozmawianiu z mieszkańcami wsi o potencjalnych zleceniach, prowadzeniu swoistego śledztwa mającego na celu wybadanie, jaką naturę ma „diaboł”, czy aby na pewno on istnieje, a jeśli tak – to czy uśmiercenie go jest naprawdę konieczne albo nawet czy jest dopuszczalne przez kodeks. To ciekawa inwersja tego, co dzieje w Wiedźminie, który to tekst skupiał się przede wszystkim na efektownym, pełnym napięcia starciu ze strzygą, tonując elementy śledztwa do absolutnego minimum. Tu mamy do czynienia z sytuacją odwrotną – nakreślenie kontekstu sytuacji, ale brak rozładowania jej w przewidywalny sposób, bo Geralt po miecz w Krańcu świata nawet nie sięga, bo konfliktu nakreślonego w tym opowiadaniu nie da się rozwiązać za pomocą miecza.
Co do wzmiankowanego konfliktu, mam wobec niego raczej… mieszane uczucia. O wiedźmińskiej sadze często pisze się, że porusza tematy rasizmu i ksenofobii, w rolach niebiałych, nieeuropejskich kultur obsadzając różne nieludzkie rasy. Dość dużo już na temat napisano i ciężko napisać cokolwiek więcej nie wywołując tym samym jakiejś awantury, dlatego ograniczę się wyłącznie do tego, w jaki sposób taka percepcja działa w Krańcu świata. Sytuacja nakreślona jest w następujący sposób – przed laty odbył się konflikt między ludźmi, a elfami, wygrany przed tych pierwszych, a tych drugich zmuszający do wycofania się z własnych ziem na nieprzyjazny górski masyw, w którym niedobitki wspaniałej niegdyś cywilizacji starają się przetrwać w szczątkowej formie. Dobrowolny izolacjonizm zmienia się w końcu patologiczną nienawiść i bezbrzeżną pogardę w stosunku do ludzkości. Elfy głodują i, by poradzić sobie z niedostatkami pożywienia, zmuszone są przejąć od ludzi, którymi przecież tak mocno gardzą, część sposobów na pozyskiwanie pożywienia, głównie metody rolnictwa. Pomaga im w tym „diaboł” – ni to satyr, ni to leśne licho – który wykrada ziarno oraz informacje od ludzkich wieśniaków żyjących w pobliskiej wsi, na żyznych ziemiach zajmowanych niegdyś przez elfy. Wszystkim tym przygląda patronująca tym ziemiom boginka, która żyje wśród ludzi jako reinkarnująca się wioskowa wiedźma, elfom objawiając sobie natomiast pod postacią Dany Meadbh, ważnej figury w mitologii starszego ludu.
Bardzo nie chcę rozpatrywać konfliktu między ludźmi a elfami przez pryzmat analogii rasowych czy rasowo-kulturowych, ponieważ w takim ujęciu elfy wychodzą na izolującą się, przemocową kulturę, która nie chce się asymilować z resztą społeczeństwa i tą resztą gardzi, korzystając jednak z dobrodziejstw jej osiągnięć cywilizacyjnych, by zapewnić sobie przetrwanie. To narracja, która (szczególnie w dzisiejszych czasach) krzywdzi wiele realnie istniejących mniejszości żyjących w krajach, które lubimy nazywać krajami Pierwszego Świata. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ustawiając w ten sposób konflikt i tak, a nie inaczej rysując obie jego strony z Sapkowskiego trochę wychodzą (mimowolnie?) kolonialistyczne uprzedzenia – nie, żeby samemu autorowi nie zdarzały się prowokacyjne wypowiedzi wspierające tę hipotezę. Sapkowski tłumaczy gniew i zacietrzewienie elfów ich burzliwą historią, koniec końców wkłada w usta Geraltowi następujące słowa:
– Radzę sobie – wiedźmin spojrzał mu prosto w oczy. – Jakoś sobie radzę. Bo muszę. Bo innego wyjścia nie mam. Bo jakoś zmogłem w sobie pychę i dumę z inności, bo zrozumiałem, ze pycha i duma, choć jest obroną przed innością, jest obroną żałosną. Bo zrozumiałem, ze słońce świeci inaczej, bo coś się zmienia, a nie ja jestem osią tych zmian. Słońce świeci inaczej i będzie świecić, nic nie da porywanie się na nie z motyką. Trzeba akceptować fakty, elfie, trzeba się tego nauczyć.
Ciężko mi sympatyzować z tak postawionym „rozwiązaniem” problemów napięć etnicznych, czy w ogóle kulturowych – bierną akceptację dyskryminacji, jakiej się doświadcza i próbę dopasowania się do społeczeństwa, które mimo to zawsze będzie tobą gardziło. Inna sprawa, że Geralt patrzy na całą sytuację z innej perspektywy – jednostki (w przeciwieństwie do kultury i społeczności elfów), która zmuszona jest do interakcji z ludźmi i życia między nimi, bo do tego została przystosowana i nie posiada własnej kulturowej identyfikacji, jak to ma miejsce w przypadku Starszego Ludu, więc doświadczenia i konteksty obu stron sporu (wiedźmina Geralta i elfa Filavandrela) są diametralnie odmienne, co sprawia, że ich spór niespecjalnie ma jakiś sens, bo obaj mówią o czymś nieco innym… sami i same widzicie, że może to być konfundujące. W przeciwieństwie do sytuacji z Mniejszego zła, konflikt zarysowany w Krańcu świata nie ma w sobie elegancji i precyzji, która komplikowałaby go, ale jednocześnie czyniła czytelnym. Zamiast tego mamy pryncypialnego króla elfów postulującego izolacjonizm i równie pryncypialnego wiedźmina postulującego bierną akceptację dyskryminacji. Żadne z tych stanowisk nie jest specjalnie mądre.
Dlatego wolę patrzeć na ten wątek bardziej z pozycji konfliktu pokoleń, w którym elfy są metaforycznym starszym pokoleniem nostalgicznie wzdychającym za zmitologizowanymi starymi dobrymi czasami, podczas gdy „młodzi” ludzie wymyślają świat na nowo, zmieniają go w sposób, jaki nie mieści się w głowach „starym” elfom. Rzeczywistość ma już inny kształt, panują inne zasady, którym starsze pokolenie nie chce się podporządkować, bo byłoby to równoznaczne z utratą własnego symbolicznego przywileju, a raczej – pogodzeniem się z tym, że się ten przywilej utraciło i będzie się go traciło do momentu, w którym umrze ostatni elf, zaś ludzie na dobre zapanują nad światem. W takim ujęciu jest więc Kraniec świata opowiadaniem o starości i odchodzeniu, o godzeniu się nieustannym zmienianiem się rzeczywistości – a raczej o tym, jak czasami trudno jest się z tym pogodzić, choć alternatywą jest obrażenie się na cały świat i gnuśnienie w poczuciu upokorzenia. Dana Meadbh zostawia elfy z ziarnem nadziei – tyle przynajmniej udało się wychwycić Geraltowi z ich telepatycznej komunikacji: „[Dana Meabdh mówiła] o nadziei. O tym, że wszystko się odnawia i nie przestanie odnawiać.”
Można to rozumieć dwojako – albo jako nadzieję na odrodzenie i rewitalizację elfiej rasy w bliżej niesprecyzowanej przyszłości albo, nieco bardziej gorzko i nieco bardziej w stylu Sapkowskiego, na to, że ludzi również spotka to samo, cywilizacja człowiecza także zestarzeje się, zgnuśnieje i zostanie pobita, wyparta i zastąpiona przez coś nowego. Wykorzystanie słowa „odnawia” sugeruje raczej tę pierwszą teorię, choć z drugiej strony „odnawianie” może mieć tu znacznie nieco bardziej symboliczne, bo cały Kraniec świata mocno odwołuje się do cykliczności i zastępowania i bycia zastępowanym – jak ludzkie awatary Dany, o czym teoretyzował jeden z wieśniaków:
– Nie wiemy, panie wiedźmin – mruknął Dhun. – Ale z babką, jak to pamiętają starsi, takoż było. Zapoprzednia babka też przygarnęła dziewkę małomówną, taką, co się zjawiła nie wiedzieć skąd. A ta dziewka, to teraz właśnie nasza babka. Dziad mój mawiali, że babka się odradza tym sposobem. Iście niby miesiąc na niebie odradza się i coraz to nowa jest. Nie śmiejcie się...
…oraz motyw rolnictwa, którego chcą się nauczyć elfy, cykliczności pór roku, księżycowych faz – Sapkowski ponownie tworzył silnie stematyzowane opowiadanie ten jego temat nieustannie podkreślał w drobnych szczegółach i napomknięciach. Z tego też względu trudno mi jest odczytywać Kraniec świata jako opowieść o kulturowych czy etnicznych napięciach – naprawdę nie sądzę, by autorowi o to właśnie chodziło w tym przypadku, a nawet gdyby było inaczej, to po obraniu tej optyki tekst sporo traci. Oczywiście motyw elfów walczących z ludźmi będzie jeszcze powracał w sadze, ale – jak już wielokrotnie wspominałem – sam poszczególne teksty starając się nie patrzeć przez pryzmat tego, co autor napisał później, ale w ramach tego, co narracyjnie udało mu się zbudować do tej pory.
Pisałem już kiedyś o tym, na ile określanie sagi o wiedźminie mianem „słowiańskiej” jest zakłamaniem rzeczywistości, nawet jeśli zinterpretujemy termin „słowiańska” w możliwie luźny sposób. Bo jak w zasadzie mamy go rozumieć – „opierająca się na mitologii słowiańskiej”? Sam termin „mitologia słowiańska” jest zresztą mylący, ponieważ do dnia dzisiejszego przetrwało bardzo niewiele informacji o tym, jak wyglądała religia i mitologia Słowian w czasach przedchrześcijańskich, a te, które przetrwały spisywane były często przez ludzi źle poinformowanych, misjonarzy przedstawiających niechrześcijańskie religie w mało korzystnym świetle albo konfabulantów pokroju Jana Długosza. W trakcie burzliwych czasów chrystianizacji Europy środkowo-wschodniej nikt nie zadbał o rzetelne spisanie mitów nawracanych ludów – szczególnie tych zajmujących tereny dzisiejszej Polski. O ile jakieś drobne przesłanki co do wierzeń pogańskich wczesnego państwa ruskiego znajdują się w XII-wiecznej Powieści minionych lat, nasi południowi sąsiedzi mają napisaną w mniej więcej tym samym okresie Kronikę Komsasa, do której trafił jeden opis wróżb, o tyle ani Kadłubek, ani Anonim nie interesowali się tym tematem, a ci, którzy podejmowali się tego tematu w późniejszych czasach nie dysponowali w zasadzie niczym poza okruchami z wzmiankowanych wyżej dzieł i garści kilku innych źródeł historycznych (ponownie – Jan Długosz, którego od przedchrześcijańskiej Polski dzieliło tyle lat, ile nas od Długosza). Nie istnieje żadna spójna, posiadająca historyczną wiarygodność słowiańska mitologia – jest łatanina i zgadywanie na podstawie tych nielicznych okruchów, które nam pozostały. Nie istnieje słowiańska Edda, nie ostały się opowieści na wzór skandynawskich sag czy greckich mitów. Są szczątki, które mogą posłużyć za co najwyżej luźną inspirację.
I służyły od wielu lat, a tęsknota rodzimych autorów (i czytelników) za własnymi kulturowymi korzeniami niesie się głośnym echem po całej historii literatury polskiej i trwa do dnia dzisiejszego. Problem polega na tym, że wiedźmińska saga nie chce tej tęsknoty zaspokajać. Z dotychczas opisywanych przeze mnie opowiadań tylko jedno – pierwsze z serii – mogło pełnić taką rolę, bo luźno adaptowało jedną z legend babiogórskich górali, choć i ona pochodziła już z czasów grubo po chrystianizacji (bo strzyga z legendy grasowała po kościele), nawet jeśli sama w sobie stanowi echo jakiejś starszej opowieści. Nawet rozszerzając definicję „słowiańskości” tak szeroko wypada to nad wyraz biednie, bo kolejne opowiadania bazowały na osiemnastowiecznej francuskiej powieści dla dziewcząt, germańskich baśniach spisanych przez braci Grimm w XIX wieku, wierszowanej baśni z dwudziestolecia międzywojennego, której autorem był polski Żyd… jeśli w sadze pojawiało się coś ewidentnie mającego słowiański rodowód, to najczęściej stanowiło jedynie mały detal, który ubogacał i koloryzował świat przedstawiony, ale nie poświęcano mu większej uwagi – najlepszym przykładem jest chyba kikimora, której truchło pojawia się na początku Mniejszego zła, po czym znika i nigdy więcej nie zostaje wspomniane, bo jego jedyna rola nawiązania akcji została już wypełniona.
No dobrze, na potrzeby dalszej części tekstu przyjmijmy, że „słowiańskość” jest w tym kontekście synonimem swojskości – imiona brzmiące po staropolsku, mitologiczne stworzenia kojarzone z polskim folklorem, rodzime wierzenia i obyczaje… W jaki sposób Sapkowski koduje tak rozumianą słowiańskość? No cóż, przyjrzyjmy się:
– Aha – rzekł wreszcie. – Ano, tak. Ale są tu i inne żywiołaki. Z elfiej krainy widać lezą do nas. O, panie, jest ich a jest. Zliczyć trudno. A najgorsza to Mora będzie, dobrze mówię, ludkowie?
„Ludkowie” ożywili się, obiegli stół ze wszystkich stron.
– Mora! – rzekł jeden. – Tak, tak, prawie starosta gada. Blada dziewica, onaż po chałupach chodzi o brzasku, a dzieciaki od tego mrą!
– I chochliki – dodał drugi, żołdak z miejscowej strażnicy. – Koniom grzywy plączą po stajniach!
– I nietopyrze! Nietopyrze tu są!
– I wiły! Przez nie człeka krosta obsypuje!
Bajania prostaczków niewarte wiedźmińskiej uwagi, wydrwione przez Jaskra i stanowiące zaledwie nieskładną zbieraninę wyssanych z palca bajęd – jak w przypadku Mory – i naiwnego, wynikającego z niezrozumienia, myślenia o świecie, jak w przypadku diaboła, który po „staropolsku” (bo nawet nie „słowiańsku”) kodowany jest jedynie do momentu, w którym Geralt i Jaskier przyjmują optykę wieśniaków. Później, gdy poznajemy jego prawdziwą naturę i intencję, traci to kodowanie – jego imieniem okazuje się być ewidentnie niesłowiańskie słowo Torque w angielskim języku oznaczające, całkiem adekwatnie do jego roli w opowiadaniu, „moment obrotowy”, a wywodzące się od łacińskiego torqueō, czyli „skręcać”. Nazwa jego rasy, silvan, również ma swój źródłosłów w łacinie (Silvanus był rzymskim bogiem lasów). Sapkowski drwi z pojmowanej w ten sposób słowiańskości, czemu dał zresztą wyraz w napisanym trzy lata później artykule napisanym dla czasopisma Nowa Fantastyka zatytułowanym Piróg albo Nie ma złota w Szarych Górach, którego obszerny fragment pozwolę sobie przytoczyć poniżej:
Nagle zrobiło się w naszej fantasy słowiańsko, przaśnie i kraśnie, jurnie, żurnie, podpiwkowo i lnianie. Swojsko. Zapachniało grodziszczem, wsią-ulicówką i puszczańskim wyrębem, powiało, jak mawiają przyjaciele-Moskale – lietom, cwietom i – izwinitie – gawnom. Łup! Co tak huknęło? Czy to Bolko wbija słupy w Odrę? Czy to może Czcibor łupi Hodona i Zygfryda pod Cedynią? Czy też to może komar ze świętego dębu spadł?
Nie. To tylko nasza, rodzima, słowiańska fantasy.
Ni z tego, ni z owego zniknęły wampiry, pojawiły się wąpierze i strzygaje (sic!), zamiast elfów mamy bożęta i inne niebożęta, zamiast olbrzymów i trolli mamy stoliny. Zamiast czarodziejów i magów mamy wieszczych, wołchwów i żerców. Zaiste, brakuje jeno chlejców.
I co nam Conan, Ged Sparrowhawk, co nam Fellowship of the Ring. mamy swojskich wojów, zwanych, ma się rozumieć, równie swojsko: Zbiróg, Piróg, Kociej, Pociej, Zagraj, Zabój, Przybój i Pozamiataj. I ruszyli owi Pirogowie od grodziszcza do grodziszcza, zygzakiem, rzecz jasna, ruszyli przez lasy, bory i welesy, przez tramy i chramy, skórznie, gopła, młaki i kotołaki, poprzez łany bujne i stepy, porosłe burzanem i chrzanem, przez święte gaje i ruczaje.
Zaiste, Przy zagaju, przy ruczaju, jechał Piróg na buhaju. Jam, pry, jest Piróg. Ale nie ruski. Nie celtycki. Jestem nasz, swojski, słowiański Piróg, przyszłość i nadzieja fantastyki. I jeno kwestą czasu jest, by narodziła się nowa, kultowa saga, epicka fantasy, Wielka Pirogiada, Słowo o Wyprawie Wieszczego Piroga na Strzygajów. O Łado, Łado, Kupało! Przewróć się w grobie, Tolkienie! Płacz, Le Guin! Gryź bezsilnie wargi z zazdrości, Eddingsie! Drżyj z zawiści, Zelazny!
Można się z Sapkowskim zgadzać albo i nie zgadzać, ciężko jest jednak bronić tezy, że wiedźmin jest „słowiański” w jakimkolwiek racjonalnym tego terminu znaczeniu. Powyższa tyrada znakomicie obrazuje sposób, w jaki tego typu „słowiańskość” potraktował w Krańcu świata – ot, temat do drwin i żartów, który znika w momencie, gdy sytuacja robi się poważniejsza. Nie jestem jakimś zagorzałym przeciwnikiem słowiańskości (jakkolwiek rozumianej), po prostu odczytywanie sagi z tej perspektywy dostarcza mnóstwa argumentów na poprzecie tezy… że wiedźmin jest anty-słowiański i jakiekolwiek elementy przedchrześcijańskiej staropolszczyzny się w nim znajdują, są one tam wyłącznie po to, by je wyśmiać, wydrwić i zakodować jako naiwne oraz infantylne.
Mam w stosunku do Krańca świata dość mieszane uczucia, nie zmienia to jednak faktu, że to jest dobre opowiadanie, które ubogaca postać głównego bohatera dodając mu towarzysza, podejmuje tematykę cykliczności śmierci i narodzin, który to motyw mądrze rozgrywa na wielu poziomach. Bawi, gdy ma bawić, porusza w sposób, w jaki poruszać powinno i stanowi dowód, że Geralt nie musi sięgać po miecz, by wziąć udział w interesującej fabule.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz