fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj. |
Fantazje o buncie są przyjemne z bardzo wielu powodów. Przede wszystkim bunt wymusza zmiany, a zmiany są czymś kluczowym dla atrakcyjnej fabuły. Rebelia mająca na celu transformację status quo w coś korzystniejszego dla buntujących się daje również poczucie sprawczości, a jest to poczucie, którego – nie oszukujmy się – wielu nam w dzisiejszym świecie zwyczajnie brakuje. Bunt często dostarcza również i innej deficytowej we współczesnej rzeczywistości wartości – poczucia humanitarnej solidarności, ciepła międzyludzkiego porozumienia i zjednoczenia we wspólnej sprawie. To bardzo romantyczny motyw, nic zatem dziwnego, że współczesna kultura popularna na różne sposoby próbuje go skapitalizować. I, jeśli się nad tym zastanowić, nie ma niczego dziwnego w tym, że najczęściej kompletnie jej się to nie udaje.
Najbardziej znaczącym i chyba najciekawszym przypadkiem jest reklamowy klip sporządzony na potrzeby marketingowej kampanii Pepsi, w którym ujęcia pozującej do sesji zdjęciowej modelki Kendall Jenner poprzetykane są ujęciami konwencjonalnie atrakcyjnych ludzi symulujących udział w zbiorowym proteście. Manifestacji grozi pacyfikacja ze strony policji, na szczęście na miejscu znajduje się Jenner, która przy pomocy puszki Pepsi rozładowuje napięcie. Klip w momencie swojej premiery spotkał się z – bardzo delikatnie rzecz ujmując – chłodnym przyjęciem. „Szkoda, że tata nie wiedział o sile #Pepsi” ironizowała na twitterze Bernice King, córka Martina Luthera Kinga Jra. Reklama winna była wielu wypaczeń – fetyszyzacja osób o innym, niż biały kolorze skóry oraz cyniczna próba kapitalizacji równościowych starań takich organizacji jak Black Lives Matter to tylko niektóre z nich. Dziwić może, że PepsiCo. Inc., jedna z największych korporacji gastronomicznych na świecie, popełniła tak szkolne błędy w kwestii odczytywania i interpretowania nastrojów społecznych. Może – ale nie powinno. Wielki biznes najczęściej buntu nie rozumie, głównie z tego powodu, że sam jest często tegoż buntu pośrednią lub bezpośrednią przyczyną.
Współczesne wielkie narracje kodujące zbiorowe wyobraźnie i kształtujące wizje świata całych mas mają do buntu stosunek dość sceptyczny, by nie napisać – nieufny. Rebelia jest czymś dobrym, ale tylko i wyłącznie gdy jej celem jest przywrócenie status quo do momentu sprzed kryzysu. W chwili, gdy bunt chce zmienić status quo, staje się niewygodny, abstrakcyjny albo godny wyśmiania. Ustalona norma społeczna jest świętością – utraconym ideałem, który należy odzyskać w niezmienionej formie, nie poświęcając większej refleksji temu, że to właśnie ta norma zrodziła patologie, które obaliły dotychczasowy porządek rzeczy. Poplecznicy Lorda Voldemorta nie wzięli się z powietrza – byli rezultatem konserwatywnego, niechętnego inności społeczeństwa traktującego z pogardą wszystkich, którzy nie mieścili się w jego wizji świata. Machinacje Palpatine’a nie byłyby możliwe, gdyby polityka Republiki nie była tak beznadziejnie skorumpowana, a stojący na straży jej porządku Zakon Jedi uwiązany w tradycjonalizmie. Desperacka vendetta Helmuta Zemo nie miałaby racji bytu, gdyby Avengers zadbali o choćby symboliczne zaspokojenie poczucia sprawiedliwości poszkodowanych działaniami Ultrona, który narodził się z niefrasobliwości Tony’ego Starka. Współczesne narracje pokazują nam, że status quo jest wadliwe… ale zarazem domagają się, by je zachować. Zakon Feniksa nie walczy o nowy, lepszy świat dla goblinów, skrzatów domowych i centaurów – walczy o to, by jutro było takie same, jak wczoraj. Po pierwszej wojnie z Voldemortem, gdy zły czarnoksiężnik zostaje pokonany szczęśliwym zrządzeniem losu, magiczna społeczność nie poświęca ani chwili refleksji na to, jakim właściwie cudem doszło do tego, że część jej członków postanowiła zacząć zabijać swoich sąsiadów, że istniały na jej łonie resentymenty, które doprowadziły do rozlewu krwi. Rebelia chce pokonać Palpatine’a i przywrócić świat sprzed jego panowania – ale gdy już się jej to udaje, Republika powiela dokładnie te same błędy, które doprowadziły do upadku jej wcześniejszej inkarnacji.
W momencie, w którym bunt jest ukierunkowany na istniejące, choć problematyczne status quo, momentalnie staje się on przedmiotem marginalizacji i drwin. Hermiona wojująca o emancypację skrzatów traktowana jest z pobłażaniem, a jej działania jako w najlepszym razie źle ukierunkowane dobre chęci (w najgorszym – jako brukowanie tymi dobrymi chęciami Piekła). Droidka L337 z najnowszego filmu o Hanie Solo posiada emancypacyjne aspiracje – chce równouprawnienia dla siebie oraz innych droidów. Te dążenia są traktowane jako niegroźne dziwactwo ubarwiające jej charakter, zaś sama rebelia świadomych maszyn – jako korzystny element odwracający uwagę w planie głównych bohaterów. Los, jaki scenarzyści filmu zgotowali L337 jest natomiast wyjątkowo okrutny, szczególnie dla istoty, która z dążeń do niezależności dla siebie i sobie podobnych uczyniła ważną część własnej osobowości. Co do Hermiony i jej działań emancypacyjnych względem skrzatów domowych, temat – gdy już się wszyscy z niego pośmialiśmy – zniknął, by ustąpić miejsca poważniejszym sprawom, takim jak wchodzenie w układy z goblinem Gryfkiem, z góry przyjmując, że się go oszuka, ponieważ nawet w kluczowym momencie walki z Voldemortem jest to walka o dobro ludzkich przedstawicieli czarodziejskiej społeczności, nie zaś wiecznie dyskryminowanych ras tradycyjnie wyrzuconych poza nawias. Czarny Pan mógł zostać pokonany, ale resentymenty pozostały i nic nie wskazuje na to, że potężny bagaż uprzedzeń, jakie czarodziejskie społeczeństwo żywi do mugoli, centaurów, skrzatów domowych, wilkołaków, goblinów i charłaków został w jakikolwiek sposób rozładowany.
Najzabawniej robi się jednak, gdy wielkie korporacje starają się sobie wyobrazić kontrkulturę – dostajemy wtedy coś takiego, jak grę video Mirror’s Edge: Catalyst. Dla osób niezaznajomionych z tą produkcją – jest to lekko cyberpunkowa opowieść o opresyjnym społeczeństwie klasowym, którym rządzi oligarchiczna sieć najzamożniejszych rodzin. Z zastanym porządkiem rzeczy walczy grupa osób zwana Runnerami – wyjęci spod prawa squattersi, którzy walczą o… właściwie nie wiadomo, o co, wiadomo tylko, że z opresyjnym kapitalistycznym reżimem. Problem polega jednak na tym, że Runnerzy wyglądają jak przefiltrowana przez naiwne myślenie życzeniowe karykatura realnie istniejących analogicznych ruchów społecznych. Większość z nich wygląda jak modele i modelki występujące w reklamie markowej linii odzieży sportowej albo wspomnianej wyżej reklamie Pepsi. Squatt, który zajmują jest sterylny i kolorystycznie tożsamy ze zdehumanizowanymi wnętrzami budynków korporacji, z którymi walczą bohaterowie. Służy wyłącznie jako miejsce odpoczynku i treningu Runnerów – w odróżnieniu od realnie istniejących squattów, które często są kombinacją niezależnych centrów kultury, przytułków i nieformalnych siedzib organizacji obywatelskich.
Tyle tylko, że Runnerzy nie prowadzą żadnej z tych działalności. Nie mają za sobą żadnego zaplecza intelektualnego, artystycznego czy światopoglądowego – ich bunt jest ideologicznie pusty, jedynym punktem historycznego odniesienia są bliżej niesprecyzowane November Riots, w trakcie których część bohaterów straciła swoich bliskich. W przeciwieństwie o górników z Red Faction Sprinterzy (jak ochrzciło ich polskie tłumaczenie) nie walczą o konkretne postulaty, a jedynie uprawiają w zasadzie nieszkodliwy w szerszym wymiarze „miękki terroryzm” psując sieciowe łącza wykorzystywane przez korporacje i wdając się w bójki z siłami ochrony. Przed szczęśliwym zbiegiem okoliczności, dzięki któremu wystartowała fabuła gry, nie mieli nawet ustalonego długoterminowego planu działania i postulatów. Są cudownie nijacy – Runnerzy to taki typ buntownika, z który może identyfikować się przedstawiciel biurowej klasy średniej, który robi sobie tatuaż w desperackiej nadziei, że uczyni go to odrobinę bardziej interesującą osobą.
Taki też jest bunt we współczesnej kulturze masowej – miękki, niekontrowersyjny, niepodnoszący kłopotliwych kwestii. Ten ostrzejszy, bardziej stanowczy, radykalny pozostawiany jest złoczyńcom – jak Killmongerowi z Black Panther, który mógł uderzyć w sam fundament społeczności Wakandy i wskazać jego wady, ale wyłącznie T’Challa, strażnik tradycji i prawowity władca oraz desygnowany bohater, był w stanie wdrożyć je w życie. Drogocenne status quo zostało przywrócone – ile lat minie, nim wyrośnie na jego glebie kolejny czarnoksiężnik z zapędami do czystek etnicznych? Po wydarzeniach z filmu Captain America: Civil War wszyscy zdają się nie pamiętać o sednie dyskusji, która stała się zarzewiem konfliktu – Quis custodiet ipsos custodes? Sprawa pozostała nierozstrzygnięta i zapomniana. I tylko jeden chłopiec z miotłą oraz garść spalonych manuskryptów dają jakąkolwiek nadzieję na to, że przynajmniej Gwiezdnym Wojnom uda się wyrwać z tego zaklętego kręgu.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz