fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj. |
Gdy pierwszy raz obejrzałem Nową Nadzieję miałem jakieś czternaście lat – o wiele za dużo, bym odczuł dziecięcy zachwyt Gwiezdnymi Wojnami, który sprawił, że kosmiczna baśń George’a Lucasa na stałe wpisała się do zbiorowej świadomości naszego kręgu cywilizacyjnego. Oczywiście doceniłem film na poziomie estetycznym i audiowizualnym (choć oczywiście dużo się czepiałem, bo – jak chyba każdy nastolatek – byłem w tym wieku straszliwym dupkiem), ale do tego czasu zdążyłem skonsumować już tyle kultury popularnej, by Gwiezdne Wojny nie były dla mnie tą pierwszą wielką narracją, a raczej – jedną z wielu. Czasami odczuwam z tego powodu coś na kształt poczucia pokrzywdzenia – gdy widzę szczerą, czystą ekscytację osób, które świętują kolejne odsłony kinowej serii Star Wars, które z nostalgią wracają wspomnieniami do ich pierwszych seansów klasycznej Trylogii, naprawdę im tego zazdroszczę. Momentami czuję się trochę tak, jakbym był jedynym, który nigdy się nie zakochał. Na szczęście istnieją różne rodzaje miłości – spieszę bowiem donieść, że niedawno zakochałem się w Gwiezdnych Wojnach Epizodzie IV: Nowej Nadziei w wyjątkowo niespodziewany i unikalny sposób. I nie mogę się doczekać chwili, w której Wam o tym opowiem.
Historia zaczyna się w USA lat osiemdziesiątych – nad metaforycznym grobem medium słuchowiskowego. Ameryka pierwszej połowy XX wieku była krajem, w którym audio dramas rządziły masową wyobraźnią słuchaczy i słuchaczek. Z upowszechnieniem się telewizji słuchowiska zaczęły jednak tracić na popularności – radiowe opery mydlane zaczęły (pośrednio lub bezpośrednio) przenosić się na szklane ekrany, gdzie można było nie tylko usłyszeć, ale i zobaczyć występujące w nich postaci. Gatunek dogorywał od co najmniej lat sześćdziesiątych, gdy rozgłośnie CBS i NBC anulowały większość swoich wieloletnich projektów słuchowiskowych. Pod nóż poszedł choćby niesamowicie ambitny Suspense, antologia półgodzinnych radiowych thrillerów, w których występowały ówczesne topowe gwiazdy Hollywood. Albo Yours Truly, Johnny Dollar – detektywistyczny serial, który w ciągu swojego trzynastoletniego trwania dorobił się ponad ośmiuset odcinków i statusu kultowego wśród słuchaczy CBS Radio. Medium oczywiście przetrwało i w ciągu następnych dekad próbowało wrócić do czasów swej dawnej świetności, jednakże nawet najwięksi optymiści musieli w końcu przyznać, że złote czasy słuchowisk przeminęły już na dobre – w tych czasach to kino i telewizja rządzą zbiorową wyobraźnią mas.
Richard Toscan nie był optymistą – był wizjonerem. „Złota Era słuchowisk skończyła się tak dawno, że większości ludzi kojarzy się z gadającymi głowami, a to kompletne niezrozumienie tego medium. Radiowe słuchowiska są niezwykle wizualną formą sztuki. Gdy są zrobione dobrze, mają więcej wspólnego z filmem, niż sztuką teatralną.” napisał w swojej wydanej w 2011 roku książce Playwriting Seminars 2.0: A Handbook on the Art and Craft of Dramatic Writing with an Introduction to Screenwriting. Toscan był dziekanem kalifornijskiego USC School of Dramatic Arts, wziętym dramaturgiem oraz – oczywiście – entuzjastą słuchowisk bolejącym nad ich osuwaniem się w niszę i starał się podtrzymywać tradycje gatunku na wiele sposobów. Jednym z nich było tworzenie słuchowiskowych adaptacji prozy Raymond Carvera na potrzeby studenckiego radia, co oczywiście mogło być interesującą ciekawostką, ale… no właśnie – mogło być wyłącznie ciekawostką. Toscan chciał czegoś więcej – chciał słuchowiska, które rozpali wyobraźnię i przykuje uwagę tysięcy ludzi, jak przed laty robiły to przygody prywatnego detektywa Johnny’ego Dollara czy emocjonujące historie z serii Suspense. Chciał zaangażować emocje mas tak, jak robiły to ówczesne hollwoodzkie filmy z gatunku, który dziś określamy Kinem Nowej Przygody. Toscana w jego staraniach wspierał John Houseman – producent, który przed laty współpracował z Orsonem Wellesem przy jego legendarnej audycji radiowej Wojna Światów z 1938 roku, tej samej, o której krążą dziś rozdmuchane miejskie legendy, że wywołała masową panikę w całym kraju (prawda, jak to zwykle prawda, wyglądała nieco mniej spektakularnie). Obaj pracowali nad przywróceniem do działania programu NPR Playhouse, audycji radiowej prezentującej słuchowiska wyprodukowane przez National Public Radio (które patronowało zresztą wspomnianej wyżej studenckiej rozgłośni). Obaj panowie mieli zapał, kapitał intelektualny, możliwości, talent i doświadczenie. Brakowało tylko jednego – pomysłu na słuchowisko.
Tu przybył z pomocą jeden ze studentów, Joel Rosenzweig, który podsunął pomysł radiowej adaptacji filmu Star Wars: A New Hope. Pomysł był idealny w swej prostocie – jeśli Gwiezdne Wojny stał się w ostatnich latach właściwie synonimem ekscytującej rozrywki i pobudzającej wyobraźnię fantazji, dlaczego nie wykorzystać tego w celu promocji słuchowiskowego medium? Star Wars cieszył się gigantycznym zainteresowaniem młodego pokolenia – pokolenia, które prawdopodobnie nigdy nie miało powodu, by sięgać po archaiczne w ich oczach (uszach?) radiowe programy fabularne. A to właśnie na nowe pokolenie najbardziej liczył Toscan – napływ świeżej krwi, dzięki której medium odżyje. Potencjalnym problemem była jednak licencja na adaptację fabuły kasowego hitu kinowego. Problemem, jak się okazało, zupełnie nieistniejącym. George Lucas był bowiem nie tylko absolwentem USC oraz wizjonerem, ale także fanem klasycznych słuchowisk i błyskawicznie udzielił licencji na wszystkie konieczne do radiowej adaptacji materiały z Gwiezdnych Wojen… za symbolicznego dolara. Wyobrażacie sobie coś podobnego w dzisiejszych czasach? Toscan dostał do swojej dyspozycji nie tylko kompletną bibliotekę efektów dźwiękowych i muzyki autorstwa niezastąpionego Johna Williamsa, ale również rozszerzonej wersji scenariusza Nowej Nadziei, wzbogaconej o opisy nienakręconych scen oraz elementy świata przedstawionego, które wyleciały z ostatecznej wersji filmu. To wyjątkowa sytuacji, w której jeden wizjoner napotkał drugiego, myślącego w podobnych kategoriach, i zrobił wszystko, by maksymalnie ułatwić mu zrealizowanie swojego zamierzenia. Toscan trzymał w rękach bardzo silne karty.
To z kolei sprawiło, że gra nagle zaczęła toczyć się o bardzo wysoką stawkę. Nowa Nadzieja nie mogła być po prostu kolejnym słuchowiskiem – musiała być godną adaptacją kultowego filmu oraz precyzyjnie oszlifowanym diamentem, dźwiękową wizytówką tego, co chciał osiągnąć Toscan. To oznaczało wysokie standardy produkcyjne, wynajęcie dużej przestrzeni studyjnej, ekipy montażystów oraz opłacenie kilkunastu aktorów i aktorek. NPR nie było w stanie zapewnić producentom wymaganych dwudziestu tysięcy (ówczesnych) dolarów. Twórcy nie poddali się jednak – zaczęli szukać gdzie indziej. Owym „gdzie indziej” okazało się BBC, które z entuzjazmem weszło w koprodukcję tego potencjalnie wyjątkowo lukratywnego słuchowiska w zamian za prawa do jego emisji na terenie Zjednoczonego Królestwa. BBC do dziś jest czempionem w kwestii fabularnych audycji radiowych, więc oprócz brakujących funduszy zapewniło również własnego reżysera w osobie Johna Maddena, który wiele lat później stworzy kultowy film Zakochany Szekspir.
Napisania scenariusza do słuchowiska podjął się amerykański pisarz science-fiction Brian Daley. Autor do tej pory specjalizował się głównie w tworzeniu licencjonowanych książek na potrzeby wydawniczej serii Battletech oraz kilku innych marek – między innymi Star Wars, na potrzeby której napisał trzy powieści wchodzące w skład serii The Han Solo Adventures. Daley stał przed niełatwym zadaniem – musiał dokonać spójnej, zrozumiałem translacji skryptu Lucasa na potrzeby medium całkowicie dźwiękowego, opartego wyłącznie na sile dialogów oraz efektów audio. I wywiązał się z tego zadania lepiej, niż znakomicie – osobiście uważam, że nawet lepiej, niż sam Lucas. Jego dialogi z jednej strony znakomicie operują subtelną, naturalną ekspozycją, a z drugiej – doskonale definiującą charakter postaci. Słuchowisko podzielone zostało na trzynaście półgodzinnych odcinków, z których dwa pierwsze prezentują wydarzenia sprzed filmu – i robią doskonałą robotę rozbudowując charaktery postaci Luke’a i Lei. Ten pierwszy w końcu jest postacią z krwi i kości, naiwnym, niewinnym, ale niesamowicie sympatycznym i szlachetnym chłopakiem z farmy, który z jednej strony czuje się zobowiązany do pozostania na Tatooine i wspierania wujostwa, a z drugiej – pragnie poznać galaktykę, wyrwać się z prowincji, zobaczyć kawałek Galaktyki. Jego aspiracje są znacznie czytelniejsze i bardziej naturalne, niż ma to miejsce w filmie. Jego serdeczna przyjaźń z Biggsem, który odgrywa tu znacznie większą rolę, przydaje Luke’owi niespodziewanej głębi. Słuchowisko sprawiło, że Luke przestał być w moich oczach fabularnym patyczakiem, a stał się osobą z krwi i kości. Ta druga również urasta charakterologicznie w sposób, który jest jednocześnie przemyślany i zaskakujący. Leia ze słuchowiska to młoda polityczka, która pasją, oddaniem oraz odwagą nadrabia brak doświadczenia w dyplomatycznych szaradach. Jej czas spędzony na Alderaanie z senatorem Organą, który pozwolił na eksplorację ich więzi sprawia, że eksplozja planety przestaje być pokazowym efektem specjalnym i robi znacznie większe wrażenie niż ma to miejsce w filmie.
Adaptacja historii z jednego medium na drugie to bardzo często kłopotliwa rzecz, która w najgorszym wypadku kończy się próbą wepchnięcia trójkątnego klocka w kwadratowy otwór – odtwórczą translacją opowieści bez zrozumienia, że każda forma sztuki opiera się na unikalnej dla siebie kombinacji elementów. Siłą literackiej prozy jest słowo. Komiksu – fuzja słowa i obrazu w formie sekwencyjnej. I tak dalej. Nie da się przełożyć książki na film bez radykalnej zmiany materiału wyjściowego. Jeśli zrobi się to tak, by dzieło wykorzystywało wszystkie mocne strony medium docelowego mamy do czynienia z czymś optymalnym – adaptacją, która wzbogaca nasze doświadczenie z materiałem źródłowym, rozszerzając je i wzbogacając naszą percepcję. Dobrym przykładem jest tu seria książek Harry Potter – czytając je mając w pamięci adaptacje książkowe dostarcza nam podświadomego kontekstu, atmosfery wypracowanej przez muzykę, wyglądu świata przedstawionego i tak dalej. Daley oraz pozostali twórcy radiowej adaptacji Star Wars, doskonale to rozumieli. Słuchowiska to medium, które musi być niesione na skrzydłach dobrze napisanych, potoczystych i dynamicznych dialogów wzbogacanych działającymi na wyobraźnię efektami dźwiękowymi oraz muzyką. Więcej dialogów oznacza więcej interakcji między postaciami. Więcej interakcji postaciami oznacza o wiele lepsze ich zarysowanie charakterologiczne, rozbudowę i pogłębienie ich wątków. To z kolei sprawia, że dźwiękowa adaptacja Nowej Nadziei jest zupełnie innym doświadczeniem, niż materiał wyjściowy. Na swój sposób uboższym – bo z oczywistych względów nie dostajemy tu zachwycających wizualiów czy efektów specjalnych – ale na swój sposób również i bogatszym. Słuchowisko powstało w 1981 roku, w czasach gdy rozszerzone uniwersum na dobrą sprawę było jeszcze w powijakach. Tym bardziej zaskakuje sposób, w jaki słuchowisko subtelnie rozwija świat przedstawiony rzucanymi tu i tam dygresjami, które przydają nam nowych kontekstów sytuacji. Choćby sposób, w jaki Imperium postrzegane jest na Tatooine przez rówieśników Luke’a czy krótka dyskusja admirała Mottiego i Tarkina o możliwościach wykorzystania Gwiazdy Śmierci do politycznych nacisków. Wszystko to sprawia, że odległa Galaktyka w niezauważalny sposób nabiera głębi, której próżno szukać w filmowej wersji Nowej Nadziei.
Interesująco sprawa miała się również z castingiem. Nie dało się sprowadzić do słuchowiska wszystkich aktorów odgrywających ich postaci na wielkim ekranie – w słuchowisku do swoich ról powrócili jedynie Mark Hamill (Luke) oraz Anthony Daniels (C-3PO), natomiast reszta ról została obsadzona na nowo, przy czym większość nowych aktorów i aktorek wyraźnie nie starało się wiernie naśladować swoich ekranowych odpowiedników, a raczej tworzyć w miarę indywidualne, alternatywne wersje odgrywanych przez siebie postaci. Z jednej strony było to bardzo karkołomne wyzwanie, ponieważ role Harrisona Forda, Carrie Fisher czy Aleca Guinnessa są już tak ikoniczne, że myślenie o postaciach Hana Solo, Lei czy Obi Wana w oderwaniu od ich oryginalnych odtwórców jest prawie niewykonalne. Z drugiej jednak… ta alternatywna obsada jest po prostu mistrzowsko dobrana i robi doskonałą robotę w twórczej reinterpretacji bohaterów tworząc ze słuchowiska fascynujące alternatywne spojrzenie na Nową Nadzieję. Hana Solo gra Perry King, który zresztą starał się o dokładnie tę samą rolę u Lucasa – słuchowiskowy Han jest znacznie bardziej beztroski i ostentacyjnie charyzmatyczny. Darth Vader grany przez znanego z To Kill A Mockingbird Brocka Petersa (nerdy mogą go również kojarzyć jako tatę Bena Sisko ze Star Trek: Deep Space 9) ma swoim głosie subtelną nutkę udręki, na którą w filmowej wersji zwyczajnie nie było miejsca. W dodatku wszystkie te role są grane w „radiowy” sposób – w przeciwieństwie do kina i telewizji, aktorzy muszą całkowicie opierać się na ekspresji słownej, intonacji i brzmieniu własnego głosu, co sprawia, że całość brzmi jeszcze bardziej dramatycznie i angażująco – dokładnie w taki sposób, w jaki brzmieć powinna kosmiczna baśń.
Ostatecznie słuchowisko okazało się potężnym hitem, który przyniósł oryginalnemu nadawcy wielki wzrost słuchalności… przynajmniej na pewien czas. Wbrew skrytym nadziejom Toscana, radiowe Star Wars nie okazały się przełomem. Ich popularność powiązana była bardziej z gwiezdnowojenną marką, niż słuchowiskowym medium. Nic nie było w stanie powstrzymać radiowych opowieści przed osuwaniem się w coraz mniejszą, coraz bardziej ciasną niszę. W ciągu kilkunastu kolejnych lat powstały adaptacje piątego oraz szóstego epizodu Star Wars, przy czym ta druga stworzona została już mocno po kosztach i bez udziału Hamilla. Nie są to słabe produkcje, w żadnym razie – wciąż warto jest się z nimi zapoznać. Co do The New Hope, odnalezienie tego słuchowiska w sieci jest niezwykle łatwe i naprawdę polecam to zrobić wszystkim osobom, które albo są miłośnikami Gwiezdnych Wojen i mają ochotę na szalenie interesującą reinterpretację filmu, który zapoczątkował całą tę opowieść albo – tak jak to było w moim przypadku – chcą dać jej kolejną szansę. Mnie samego mocno zaskoczyło, w jaki sposób tak subtelna w sumie zmiana proporcji poszczególnych elementów opowieści sprawiła, że nagle opowieść, która do tej pory nie budziła we mnie żywszych emocji – nagle stała się czymś wyjątkowym i mocno angażującym. Radio to medium, które z jednej strony wymaga od odbiorcy wyobraźni, z drugiej jednak – kontekstualizje ją w sposób inny, niż proza czy komiks. Jest trochę jak sen lub opowieść przy ognisku – idealne naczynie dla opowieści o kosmicznym imperium, księżniczkach i rycerzach z prastarego zakonu.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz