fragment okładki, całość tutaj. |
Najwyższy czas zacząć kontestować dorobek twórczy Jacka Dukaja. Tak, wiem – złote dziecko polskiej fantastyki, następca Stanisława Lema, młody geniusz, błyskotliwy debiut w wieku szesnastu lat Złotą Galerą na łamach Nowej Fantastyki... tyle tylko, że to było prawie trzydzieści lat temu. Przez ten czas zdążyło urodzić się, wychować i dorosnąć całkowicie nowe pokolenie twórców i – skoro już o tym mowa – zupełnie nowe pokolenie czytelników inaczej patrzące na świat i inaczej go rozumiejące, w inny sposób podchodzące do polskiej fantastyki, polskiego fandomu i pojmowania kultury w ogóle. Nikt już nie pisze o Dukaju jako o nowej gwieździe polskiej fantastyki, bo i trudno byłoby coś takiego przełknąć bez zażenowania. Minęło dostatecznie wiele czasu, by można było odważyć się w końcu na poważnie Dukaja krytykować.
Z krytyką tego autora jest niekiedy duży problem, właśnie z uwagi na jego status papieża ambitnej polskiej fantastyki naukowej, nazwiska, które bez strachu można wymienić na salonach po drugiej stronie muru fandomowego getta. Specyfika prozy twórcy Lodu i Czarnych Oceanów daje bardzo łatwą wymówkę do atakowania intelektu potencjalnych krytykujących. Nie podoba mu się – widocznie nie zrozumiał! Nie pojął dukajowego geniuszu, za głupi, a co mamy słuchać głupiego? Widziałem wiele recenzji i tekstów publicystycznych, których autorzy wyraźnie nie rozpędzali się z krytyką prozy Dukaja właśnie ze strachu przed posądzeniem o filisterstwo. Pod tym względem jest ten autor wyjątkowo straszny – jego proza wymaga skupienia, uwagi, intelektualnej dyscypliny i mniej wyrobionym (albo po prostu nienawykłym do takiej maniery i z nią nieoswojonym) czytelnikom maraton przez dukajowe narracje może odebrać wiarę we własne zdolności krytyczne. Jest to problem. Nie dlatego, że Dukaj nie jest pisarzem wybitnym (bo jest), ale dlatego, że – jak każdy wybitny twórca – jest twórcą złożonym. I Linia Oporu, przedmiot dzisiejszej notki, jest tego najlepszym dowodem.
Mikropowieść (choć „mikro” wyłącznie jak na standardy tego autora) snuje historię egzystencji niejakiego Pawła Kostrzewy, lat dwadzieścia siedem. Bohater żyje w bliżej niesprecyzowanej przyszłości, w której ludzkość zaczyna przechodzić dość radykalną przemianę społeczną – większość interakcji społecznych i doznań można swobodnie stymulować farmakologicznie i cyfrowo, homo sapiens powoli pogrąża się w dekadenckiej atrofii, a desperacka pogoń za coraz to nowszymi kombinacjami przeżyć paradoksalnie prowadzi do alienacji i apatii. Wszystkiego tego doświadczamy z punktu widzenia wspomnianego wyżej Kostrzewy, który zawodowo zajmuje się konstruowaniem nowych koktajlów emocjonalnych. Linia Oporu właściwie nie posiada fabuły jako takiej – to trwający kilkaset stron world-building połączony z fabularyzowanym esejem na tematy wszelakie przeplatanym rzucanymi ad hoc tytułami piosenek, jakie aktualnie towarzyszą głównemu bohaterowie w jego pół-cyfrowej egzystencji czy, of all things, fragmentami encykliki Jana Pawła II. Jedyną rzeczą, jaka choćby w przybliżeniu przypomina konwencjonalną linię fabularną są kolejne życiowe przypadki Kostrzewy – wizyta u rodziny, praca, szantaż, którego ofiarą pada.
W mikropowieści pojawia się wątek polskiej wsi, która mimo dużego progresu technologicznego w najwyraźniej wszystkich innych miejscach świata pozostaje tą samą dziką, intelektualnie jałową domeną biedy, konserwatyzmu i cyfrowej zapaści. Dukaj oczywiście kreśli tu kontrast, którym podkręca poczucie wyobcowania głównego bohatera, zerwanych koligacji rodzinnych, nieprzekraczalnej bariery międzygeneracyjnego porozumienia. Problem polega na tym, że polska wieś już tak nie wygląda. Nie wyglądała tak również i dziesięć lat temu, gdy mikropowieść powstawała i tylko osoby znające polską wieś wyłącznie z Plebani czy Reymonta mogą myśleć inaczej. W swojej futurystycznej wizji Dukaj odwołuje się do toposu, który dla współcześnie żyjących osób wydaje się już mocno anachroniczny. Nie jest to zresztą jedyny problem z nieautentycznością Linii Oporu – nieautentyczność jest zresztą moim głównym zarzutem pod adresem tego tekstu.
Tu niefrasobliwie użyty rusycyzm, tam kulturowe odniesienie intuicyjne dla czterdziestolatka, ale dwudziestolatka – już niekoniecznie... nie przydaje to wiarygodności głównemu bohaterowi. Ot, typowy, klasyczny wręcz bohater dukajowski – wyprany z osobowości literacki android rozkraczony w myślowym szpagacie między dwudziestoleciem międzywojennym, a epoką osobliwości, pchany autorskim piórem w kierunku kolejnego tematu do rozpracowania, monitor, przez który doświadczamy kolejnych dywagacji. To męczy niemal równie często, co przynosi satysfakcję. To jest zresztą problem autora – nie wie, kiedy przestać, kiedy zatrzymać się, wygumkować jakiś akapit, zatrzymać korowód językowych popisów. Linia Oporu w przytłaczającej części składa się z dygresji, rozgałęziających się i piętrzących, by w końcu zaćmić klarowność tezy i ostatecznie rozbić strukturę tekstu. Czytanie Dukaja to praca – ale praca, która w tym przypadku alarmująco często nie przynosi oczekiwanych rezultatów.
Nie odmawiam jednak Linii Oporu dużej wartości literackiej i merytorycznej. Tam gdzie tekst działa – tam działa naprawdę dobrze. Cały ten bałagan, o którym pisałem wyżej można zresztą rozpatrywać na płaszczyźnie utożsamiania formy z treścią. Treść bowiem dotyka (między innymi) fenomenu ludzkiej tożsamości, tego, czym i w jakim stopniu jest ona warunkowana. W świecie niemal totalnej personalizacji doznań, uczuć i emocji dokładnie przefiltrowanych przez cyfrowe sito i odsączonych ze zbędnych elementów to one stanowią sedno samoidentyfikacji.
Nietrudno rozpatrywać jest tę mikropowieść w kategoriach społecznej satyry – świat przedstawiony stanowi (pozornie, ale czytelnie) logiczne rozwinięcie technologicznych i społecznych trendów panujących dzisiaj, z personalizacją bodźców kulturowych i poluźnianiem tradycyjnych więzi rodzinnych na czele. Piszę „pozornie”, bo w Linii Oporu ten kierunek rozwoju społecznego prowadzi do alienacji i apatii. Przynajmniej z perspektywy głównego bohatera, który może nie jest jakoś szczególnie obiektywnym narratorem (w tekście pojawia się dość silna implikacja, że cierpi na zaburzenia depresyjne), ale że protagonista – jak to u Dukaja – jest słabo zarysowany, a świat przedstawiony – jak to u Dukaja – fascynująco rozbudowany, ciężko nie brać Kostrzewy za stosunkowo reprezentatywnego członka opisywanej społeczności. Tymczasem, o ile cyfrowy eskapizm niewątpliwie bywa istotnym współczesnym problemem, o tyle póki co niemal nic nie sugeruje, że rozwój technologiczny doprowadzi do erozji tradycyjnych więzów międzyludzkich. Internet i nowe technologie ich nie zastępują – przeciwnie. Korzystamy z wirtualnego Facebooka – ale dzięki niemu umawiamy się na towarzyskie spotkania czy protesty polityczne w prawdziwym świecie. Używamy Tindera i OkCupid – ale po to, by poznawać prawdziwych ludzi i uprawiać z nimi prawdziwy seks. Jacek Dukaj, jak powszechnie wiadomo, profilu na Faceboku nie ma – z dużą dozą prawdopodobieństwa na Tinderze również nie. Szkoda, przynajmniej w kwestii tego pierwszego – nie tylko z uwagi na potencjalnie interesujące polemiki online, ale też dlatego, że posmakowanie współczesnej wersji „gejdżu” umożliwiłoby mu jeszcze ciekawszą eksploracje tego zagadnienia.
Jeśli ta notka wydaje się Wam chaotyczna, to – między innymi – dlatego, że sama Linia Oporu jest tekstem bardzo chaotycznym. Szczególnie w końcowych partiach, gdy rozpada się na kolejne kompaktowe narracje – jak gdyby Dukaj znudził się opowiadaną przez siebie historią i nagle zapragnął spróbować czegoś innego. Nuda – kolejny grzech tego autora. Jacek Dukaj jest w swych obserwacjach i tezach szalenie celny, już początek przynosi nam zachwycającą obserwację „Jak to jest, że do lekarzy chodzą chorzy, ale do pięknorobów – właśnie ci piękni?”. I tego jest w Linii Oporu dużo. Bardzo dużo – bo autor rzadko pochyla się nad czymś dłużej, bada głębiej, opisuje więcej, niż zaczepną frazą, bo już pędzi za kolejną dygresją, nowym fascynującym spostrzeżeniem – które też pozostawi tylko zasygnalizowane, nie poświęcając mu zbyt długo uwagi. I to się w pewnym momencie nawarstwia, męczy, rozprasza i odwraca uwagę, szczególnie posypane grubą warstwą językowego lukru, z którego pisarz jest przecież znany. A stąd już bardzo krótka droga do granicy pretensjonalności i zmanierowania, którą przecież Dukaj notorycznie przekracza, nie oszukujmy się, że nie.
Taka jest właśnie Linia Oporu – po dukajowemu splątana, momentami przekomplikowana, ale też – po dukajowemu – fascynująca koncepcyjnie i językowo. Nie jest najlepszy tekst autora, jaki czytałem – Lód, dajmy na to, choć przerażająco monumentalny, wydaje się znacznie lepiej skonstruowany i znacznie bardziej skupiony tematycznie. Linia Oporu startuje z interesującego punktu, by z czasem rozbiec się we wszystkie strony na podobieństwo miotu ciekawskich kociąt. Nadal jest to jednak tekst, z którym warto się zapoznać.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz