fragment plakatu, całość tutaj. |
Kapitan Kirk czuje, że znajduje się na
życiowym rozdrożu – zbliżają się właśnie jego urodziny, po których będzie
starszy niż jego ojciec w chwili śmierci. Pozornie wszystko układa się
idealnie, jego kariera we Flocie rozwija się znakomicie, na załogę, na której
może polegać, oddanych przyjaciół… jednak po latach służby w Federacji w jego
życie zaczęła wkradać się stagnacja. Gdy zaoferowana mu zostaje propozycja
objęcia pozycji wiceadmirała, Kirk zaczyna się wahać. Z jednej strony do duży
krok – ale czy krok w odpowiednim kierunku? Bohater całe swoje życie
kształtował z widmem nieżyjącego ojca ciążącym mu na głową – wstąpił do Floty,
by udowodnić sobie i innym, że jest godnym potomkiem Georga’a Kirka i ciężko
pracował na swój sukces. Ale czy właśnie tego chciałby jego ojciec? I, co
ważniejsze – czy tego właśnie chce sam James T. Kirk? To ciekawy wątek – nie o
tym jest jednak ten film.
Spock również jest w niełatwej sytuacji.
Właśnie dotarła do niego wiadomość, że ambasador Spock – grana przez Leonarda
Nimoya oryginalna inkarnacja tej postaci od pewnego czasu egzystująca w
rebootowanym uniwersum – zmarł. Spock – młody Spock – zostaje skonfrontowany ze
śmiercią w sposób, w jaki niewielu ma okazję, obserwując zakończenie życia
siebie samego z innego świata, ukształtowanego przez inne warunki, ale jednak –
osobę, którą jest lub którą, przy odrobinie szczęścia, kiedyś się stanie. Już
samo to stanowi niełatwe wyzwanie dla kierującego się chłodną logiką Vulcana,
ale przecież na tym nie kończą się problemy spiczastouchego kosmity. Spock
czuje się rozdarty – Vulcan nie istnieje, a po śmierci starszego Spocka, który
ciężko pracował nad zunifikowaniem ocaleńców i stworzeniem im nowego domu
przyszłość kultury Vulcan stoi pod znakiem zapytania. Lojalność wobec Floty,
ukochanej Uhury i najlepszego przyjaciela Kirka powinna stać niżej czy wyżej
niż lojalność wobec własnego świata, własnej kultury, własnych korzeni? Spock
nie wie – dlatego się miota. O tym również ten film nie jest.
Balthazar Edison, jeden z pierwszych
kapitanów Floty służący dopiero rodzącej się Federacji został zdradzony.
Federacja wyłoniła się z wojen – nowy, lepszy porządek świata oparty na
tolerancji, wzajemnym porozumieniu, dyplomacji i polubownym wygaszaniem
konfliktów. Federacja okradła Edisona z jedynej rzeczy, jaką mógł nazwać swoim
życiem – z wojny. Kapitan dostał statek, ale nie był to statek wojenny, dostał
załogę, ale nie była to załoga żołnierzy. Gdy statek Edisona rozbił się na
odległej planecie, złożona z naukowców i dyplomatów załoga byłą za słaba, by
przetrwać. Siła i bezwzględność – dwie rzeczy, które Federacja odrzuciła jako
niepasujące do jej wizji świata – były nieodzowne do przetrwania. Załoga była
słaba i empatyczna – więc zginęła. Edison był silny i bezwzględny – więc
przetrwał. Federacja nigdy nie odebrała sygnału ratunkowego od Edisona,
pozostawiła go na pastwę losu. Uprzednio odebrawszy mu wszystko, co znał i
rozumiał, wszystko, co cenił i szanował. Edison odrzucił więc całą resztę,
która łączyła go z poprzednim życie – odrzucił swoją lojalność Federacji, swoje
imię, nawet swoje własne człowieczeństwo – i postanowił udowodnić wszystkim,
jak bardzo kruchym fundamentem są humanistyczne ideały, jak empatia i
zrozumienie jest słabością. O tym ten film także nie jest.
Jaylah żyła na własną rękę – nie miała
innego wyjścia. Wszyscy jej bliscy zostali jej odebrani gdy była jeszcze bardzo
młoda. Jej rodzina została wciągnięta do koszmaru stworzonego rękoma
kosmicznego watażki Kralla. Jej ojciec poświęcił się, by dać córce szansę na
przetrwanie. Jej życie było życiem wiecznej uciekinierki, ukrywającej się przed
siłami Kralla, przed innymi rozbitkami, przed całym światem. Jej zaufanie do
innych było mocno ograniczone, jej strach przed utratą tej odrobiny życia,
którą zdołała zachować – tłumiony, ale wciąż obecny. Gdy pewnego dnia los
postawił na jej drodze inżyniera Floty, który dał jej nadzieję na ucieczkę z
piekła, które pochłonęło całe jej dotychczasowe życie i pewnego dnia miało
pochłonąć ją samą, Jaylah została postawiona przed wyborem – moje dobro czy
dobro innych? Nagle w jej życie wtargnęli obcy ludzie, którzy prosili ją o
pomoc – czy mogła im zaufać? Skrajna indywidualistka z przymusu musiała szybko
przypomnieć sobie, czym jest lojalność, rzucić się na głęboką wodę, pokonać
własny strach i własne ograniczenia, by ostatecznie dopiąć swego, pomścić
rodzinę i uciec do gwiazd. Nie o tym jest ten film.
Wybuchy – dużo wybuchów. Eksplozje, sceny
akcji, bardzo agresywny montaż sprawiający, że większość ujęć trwa zaledwie
kilka sekund. Efekty specjalne – w pewnym momencie można odnieść wrażenie, że
cały film z wyjątkiem występujących w nim aktorów został wygenerowany w CGI.
Kilka żartów, żaden z nich nie był specjalnie udany – nie przypominam sobie bym
w trakcie seansu chociaż raz się uśmiechnął, o parsknięciu nie wspominając.
Kilka nawiązań do klasycznego serialowego pierwowzoru i funkcjonujących w
fandomie memów – ginący tabunami redshirci, Bones mówiący „I’m a doctor, not
a--”, parę innych drobiazgów. Fabuła, jak na hollwoodzki akcyjniak zaskakująco
kompetentna, z dobrze rozłożonymi akcentami i przemyślaną linią narracyjną.
Niesławna scena z Sulu w teorii mająca ujawniać jego homoseksualną orientację,
w praktyce rozegrana na tyle zachowawczo, że i tak wszystko pozostaje w sferze
domysłów i bardzo łatwo poddaje się alternatywnym interpretacjom. O tym
wszystkim jest ten film.
I to jest jego największy problem. Star Trek Beyond obejrzałem w momencie,
w którym miałem za sobą żelazny kanon tej franczyzy (za „żelazny kanon” uznaję
klasyczną serię z lat sześćdziesiątych oraz jej następczynię Star Trek: The Next Generation) i
orientowałem się już w ogólnym duchu „Treka”. Ktoś niedawno napisał mi, że Star Trek Beyond najlepiej z
dotychczasowych filmów ze zmodernizowanego uniwersum ujmuje specyficznego ducha
klasycznego serialu. I… nie mogę się z tym zgodzić. Nie, żeby poprzednie filmy
były w tym względzie jakoś specjalnie udane – bo nie były – ale Star Trek Beyond jest tak bardzo
narracyjnie rozbitym filmem, że ciężko jest mi uznać go za godnego spadkobiercę
tak silnie stematyzowanych klasyków jak „The City on the Edge of Forever”,
„Space Seed” czy „The Conscience is for Kings”. I nie chodzi mi tu nawet o
spłaszczenie narracyjne filmu i jego silną dynamikę – bo, wbrew pozorom,
odcinki The Original Series również
potrafiły być dynamicznymi, pełnymi napięcia opowieściami – ale o to, że
wszystkie te wybuchy i sceny akcji nie były dostatecznie legitymizowane
ciężarem znaczeniowym wątków charakterologicznych.
Łatwo jest wrzucić do filmu scenę akcji –
albo pięćdziesiąt scen akcji, skoro już o Star
Trek Beyond mowa. Znacznie trudniej uczynić te sceny znaczącymi. Finałowe starcie Kirka i Khana z odcinka „Space Seed”
stanowiło emocjonujący punkt kulminacyjny opowieści nie dlatego, że było znakomicie
wyreżyserowane, miało fajną choreografię czy pokazowe ujęcia. Bo tak nie było –
na odrestaurowanej wersji (dostępnej choćby na Netfliksie) doskonale widać, że
biorą w niej udział dublerzy, a i sam sposób reżyserii nie był w żadnym razie
wybitny. Ale ta scena miała znaczenie
– starcie superczłowieka zaprojektowanego po to, by być optymalną istotą ludzką
z niedoskonałym, mniej inteligentnym, mniej sprawnym fizycznie, ale za to
lojalnym wobec własnej załogi i ideałów Federacji Kirkiem. Jeszcze lepszym
przykładem jest pewnie scena walki Kirka i Spocka w słynnym odcinku „Amok
Time”, gdzie to starcie było rezultatem z jednej strony politycznych machinacji
małżonki Spocka, z drugiej – narastającej seksualnej konfuzji i frustracji
spowodowanej unikalną dla jego gatunku biologią. Instynkt przeciwko lojalności,
przyjaciel przeciwko przyjacielowi w obciążonym znaczeniami i dramatyzmem
pojedynku.
Gdy byłem znacznie młodszy, zastanawiałem
się, po co filmy mają te wszystkie nudne kawałki z rozmowami, przeciąganiem
akcji i długim budowaniem napięcia, zamiast od razu przejść do tego, na co
wszyscy czekają – akcji, pościgów, gonitw i dynamicznego „mięsa”. A potem
zastanawiałem się, czemu w filmach, które tak robią wzmiankowane „mięso” nie
smakuje tak, jak przecież powinno. Powód jest prosty – bez należytego
zarysowania kontekstu dynamika scen akcji działa znacznie słabiej, ponieważ nie
widzę powodu, dla którego miałbym się przejmować tym, co się dzieje na ekranie.
Nie widzę powodu, by komukolwiek kibicować, jeśli nie nawiążę z bohaterami
emocjonalnej więzi. Nie porusza mnie konflikt, jeśli nie rozumiem jego
znaczenia, genezy i potencjalnych rezultatów. Nie da się zbudować piosenki na
samym tylko crescendo w taki sposób,
by nie stała się ona męczącym hałasem.
Twórcy Star Trek Beyond najwyraźniej tego nie zrozumieli. Cztery pierwsze
akapity tej notki poświęciłem na opisanie czterech indywidualnych wątków, których
w tym filmie praktycznie nie ma. Są… wskazówki. Tu scena z zasmuconym Spockiem
oglądającym zdjęcie swojej starszej inkarnacji, tam Kirk rozmawiający z Bonesem
o swoim ojcu i… właściwie tyle. Żaden wątek nie jest na tyle mocno zarysowany,
by prezentował czytelną transformację postaci – w finale Spock decyduje się
pozostać we Flocie najwyraźniej tylko dlatego, że w trakcie filmu Kirk dwa razy
rzucił tekstem „Co ja bym bez ciebie zrobił, Spock?”. Jest mnóstwo
zasygnalizowanych wątków, ale żaden z nich nie jest na tyle zarysowany, by
przykuć zainteresowanie – jest tylko nieustanne crescendo pościgów, starć i kosmicznych bitew. A szkoda.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz