fragment grafiki autorstwa Jasona Kanga, całość tutaj. |
„Kolejny rok, kolejny sezon Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D.” mógłbym napisać, przywołać ten sam zestaw zarzutów i złośliwości pod adresem ekipy produkującej najdłuższy jak dotychczas serial z Marvel Cinamtic Universe, sklecić z tego notkę i zająć się czymś przyjemniejszym. Mógłbym, ale tego nie zrobię, ponieważ czwarty sezon „Agentów” jest zarazem pierwszym, który oceniam – mimo BARDZO wielu problemów – jednoznacznie na plus. Po raz pierwszy od chwili, gdy zacząłem oglądać Agents of S.H.I.E.L.D. jestem w stanie z czystym sumieniem napisać, że mam o tym serialu do powiedzenia więcej dobrego, niż złego. Twórcom w końcu udało się odnaleźć satysfakcjonującą równowagę wszystkich kluczowych elementów i zainwestowany w oglądanie czas w końcu zaczął mi się zwracać – trochę późno, ale lepiej późno, niż wcale. Nie wykluczam, że to kwestia popkulturowej wersji syndromu sztokholmskiego – tak długo oglądałem „Agentów” i złorzeczyłem na ich wady, że w końcu do nich przywykłem i nauczyłem się automatycznie wymazywać je ze swojej świadomości, skupiając się na tym, co najprzyjemniejsze. Jakby nie było – oglądało mi się, przynajmniej przez większość czasu, całkiem dobrze.
Czwarty sezon Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. przynosi pewną rewolucję w kwestii komponowania fabuły. Serial od początku należał do wymierającego już gatunku produkcji liczących powyżej dwudziestu epizodów na sezon, co trochę komplikuje kompozycję narracyjną – nie jest łatwo opowiedzieć ciągłą, spójną i utrzymującą zainteresowanie odbiorców opowieść rozłożoną aż na tak dużej powierzchni czasowej. Format dwudziestoodcinkowy to relikt czasów, w których seriale nie miały jeszcze tak złożonych fabuł jak dzisiaj i operowały raczej pseudoantologiczną poetyką sprawy/potwora/dziewczyny/planety tygodnia. Moim zdaniem był to jeden z powodów, dla których poprzednie sezony były tak nierówne – zbyt duża liczba odcinków skutkowała niepotrzebnym gmatwaniem i przeciąganiem fabuły spowalnianej przez niespecjalnie interesujące wątki poboczne. Nie, żeby krótsze sezony również nie miewały takie problemów – żeby daleko nie szukać, to jedna z głównych bolączek superbohaterskich produkcji Netflixa – ale w tym przypadku było to szczególnie odczuwalne.
Tym razem twórcy serialu wybrnęli z tego problemu w nadspodziewanie zgrabny (i bardzo komiksowy) sposób, mianowicie – podzielili sezon na trzy wyraźnie oddzielone moduły fabularne, średnio po siedem-osiem odcinków każdy, a kluczowe wątki wszystkich trzech spletli i rozwiązali w finale. Autonomia fabularna tych segmentów jest zresztą podkreślona już w czołówce – każdy z nich sygnuje inaczej wystylizowane logo serialu. Umożliwiło to opowiedzenie dość zintensyfikowanych fabuł, które płynnie przechodzą jedna w drugą (a potem w trzecią) i w logiczny sposób z siebie wynikają. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli omówię je po kolei, bo każdemu z nich w ramach ustalonej już konwencji udało się wypracować własny, w miarę indywidualny styl i naprawdę odnoszę bardzo przyjemne wrażenie, jakbym dostał trzy nieco inne historie opowiadane w nieco inny sposób.
Pierwszą z nich jest przedstawienie nowej ważnej dla mitologii serialu postaci – Ghost Ridera, przy czym nie mam tu na myśli najpopularniejszej jego inkarnacji w osobie Johnny’ego Blaze’a czy mniej słynnego, ale nadal rozpoznawalnego Danny’ego Ketcha, ale postać nieco inną, ze znacznie mniejszym stażem komiksowym – młodego Latynosa imieniem Robbie Reyes. I to był, moim zdaniem, strzał w dziesiątkę. Sam fakt, że producenci filmów z serii MCU pozwolili twórcom „Agentów” wykorzystać postać Ghost Ridera sugeruje, że nie mają w najbliższych planach eksplorowania jej na srebrnym ekranie, gdzie przez większość widowni kojarzona jest z osobą Nicolasa Cage’a. Nowy Rider, dość radykalnie odróżniający się od poprzedniego pozwolił na świeży start i odcięcie się od filmów produkcji Sony. Scenarzyści zapobiegliwie zostawili sobie jednak uchyloną fabularną furtkę w wypadku, gdyby chcieli wykorzystać któregoś z poprzednich „nosicieli” demonicznego jeźdźca.
Robbie to cholernie fajna, dobrze skonstruowana i nie gorzej zagrana postać. Widać, że twórcy serialu podpatrzyli niektóre sztuczki u swoich kolegów i koleżanek z Netfliksa, bo wyposażyli swojego bohatera pewne cechy indywidualizujące. Choćby w subtelne tiki, które sygnalizują zmiany nastroju (Robbie bezwiednie obraca w dłoniach klucze swojego samochodu gdy czuje, że demon zaczyna przejmować nad nim kontrolę), w pełni wykształconą osobowość, silny charakter, motywacje, tło społeczne i mały, ale wyrazisty panteon postaci drugoplanowych, które nadają kontekst historii latynoskiego demona szos. Robbie to postać o wyraźnie, ale nienachalnie podkreślonej klasowości – niewykształcony, ale inteligentny pracownik warsztatu samochodowego, który zawarł pakt z Diabłem, by ocalić siebie i swojego młodszego brata przed śmiercią oraz zemścić się za wyrządzone im obu krzywdy. Jego proaktywność i determinacja w dążeniu do obranego celu sprawiają, że bardzo przyjemnie śledzi się postępy tego bohatera oraz jego interakcje z pierwszoplanowymi postaciami. Jasne, nie wszystko podoba mi się w tym wątku – choćby fakt, że Ghost Rider potrafi, ot tak, opętywać sobie innych bohaterów, co okrada Robbiego z jego wyjątkowości (a dzieje się to aż dwa razy a płaszczyźnie całego sezonu) – ale są to decyzje koncepcyjne, z którymi jestem w stanie się pogodzić. Tym bardziej, że dzięki temu do serialu wprowadzono elementy nadprzyrodzone, czyli coś, co w MCU wciąż jeszcze jest sporym novum, bo ten aspekt uniwersum eksplorowały tylko (solidny, choć dość konserwatywny fabularnie) Doctor Strange oraz (bardzo rozczarowujący na większości poziomów) pierwszy sezon serialu Iron Fist i ośmielam się twierdzić, że póki co to właśnie Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. wykorzystał magiczno-mistyczny potencjał najlepiej, prezentując spójną i czytelną mitologię i zasady, jakim kieruje się nadnaturalna natura Ridera. Kto by się spodziewał?
Drugim modułem fabularnym tego sezonu jest LMD, czyli Life Model Decoys – humanoidalne androidy, które w zamierzeniu mają służyć jako podstawieni agenci w sytuacjach, w których warunki dla prawdziwego człowieka byłyby zbyt ryzykowne. To najsłabsza część tego sezonu, głównie dlatego, że jest mikrokosmosem większości problemów, jakie nękały poprzednie odsłony serialu – na czele z reprodukowaniem tych samych schematów fabularnych. Tak, ponownie bawimy się w kreta infiltrującego drużynę, ponownie przedstawiony nam zostaje niedorzecznie jednowymiarowy i nieinteresujący złoczyńca, ponownie – w uniwersum, w którym egzystują chodzące drzewa, gadające szopy, demony, kosmici, mistyczne smoki i Kaczor Howard – zajmujemy się strzelaniem do jakichś pozbawionych mocy ekstremistów. Zapewne nie wyglądałoby to tak biednie, gdybyśmy jeszcze kilka odcinków temu nie mieli na arenie wydarzeń tak świetnie prowadzonego Ghost Ridera – kontrast działa zdecydowanie na niekorzyść LMD.
Ostatnim rozdziałem czwartego sezonu jest Agents of Hydra, który zaskakuje na kilku płaszczyznach. Przede wszystkim – ten wątek niemal w całości rozgrywa się w alternatywnej rzeczywistości wygenerowanej cyfrowo przez jedną z głównych antagonistek sezonu. Ten zabieg umożliwił scenarzystom zabawę uniwersum w stopniu, w jakim nie mogli sobie pozwolić w „prawdziwym” świecie przedstawionym, skrępowanym status quo narzuconym przez filmy. Dostajemy zatem dystopię, w której światem (a przynajmniej USA) rządzi Hydra, zaś główni bohaterowie – oraz symulakra postaci, które nie przeniknęły do nowego uniwersum – odgrywają role, jakie napisałoby im życie, gdyby historia potoczyła się w taki właśnie, a nie inny sposób. I tak Fitz jest lokalnym doktorem Mengele, Coulson – nauczycielem w szkole, Mary Sue – terenową agentką Hydry, a Simmons jest martwa, przynajmniej dopóki jej prawdziwa świadomość nie przejmuje kontroli nad cyfrowym awatarem. Obserwowanie alternatywnych wcieleń dobrze znanych postaci wypada, o dziwo, zaskakująco dobrze. O dziwo – ponieważ w przypadku tego typu zabiegów narracyjnych w innych dziełach popkultury na ogół postaci zamierają w swoim charakterologicznym progresie, oglądamy bowiem jakieś ich autonomiczne, doraźnie powołane do istnienia wersje, które wraz z końcem historii zostaną skasowane. W przypadku Agents of Hydra jest jednak inaczej – nowe wersje bohaterów pozostają w relacji do ich oryginalnych sylwetek charakterologicznych w sposób, który pogłębia te postaci w naszych oczach. To bardzo przemyślany koncepcyjnie zabieg, którego nie spodziewałem się po tym serialu.
Nie spodziewałem się również próby metakomentarza – równolegle do czwartego sezonu Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. zaczęła ukazywać się bowiem kontrowersyjna miniseria komiksowa Secret Empire opowiadająca (w największym uproszczeniu) o złym Kapitanie Ameryka stojącym na czele Hydry, która podbiła świat. Scenarzyści serialu najwyraźniej zdawali sobie sprawę z faktu, jak wiele szumu ów komiks wzbudził nawet wśród osób niezainteresowanych tym medium. O samym Secret Empire oraz jego politycznych, kulturowych i społecznych implikacjach wypowiadać się nie będę (przynajmniej nie teraz), jednak sam fakt, że serial wchodzi w dialog ze swoim materiałem źródłowym jest dla mnie czymś wartościowym. Nagle czuję, że Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. to serial dla takiego komiksowego nerda, jak ja, a jest to uczucie, którego brakowało mi przez trzy ostatnie lata. Niech o nadprzeciętnie dobrej jakości czwartego sezonu świadczy również fakt, że powrócił w niej mój najbardziej nielubiany z bohaterów… a mimo to nie uznaję tego za wadę. Alternatywna, „dobra” wersja Granta Warda ma wszystkie zalety jego pierwotnej postaci, ale prawie żadnych jego wad. Zamiast być jednowymiarowym złoczyńcą, któremu scenarzyści próbują na siłę dopisać jakąś głębię charakterologiczną – jest równie jednowymiarowym (co w tym wypadku jest zaletą) bohaterem pozytywnym, o prostej, ale dzięki temu łatwej to zrozumienia motywacji. Zamiast spowalniać wątek główny, pomaga mu się rozwijać. Sam byłem zaskoczony, z jaką naturalnością wprowadzono tę postać i jak gładko przełknąłem jej powrót. Naprawdę miałem nadzieję, że rola nowego Warda nie skończy się tylko na tej historii, a bohater wróci na stałe.
I choć finał rozczarowuje – dostajemy bowiem dość klasyczne, mało satysfakcjonujące rozwiązanie większości wątków – to i tak po obejrzeniu całego sezonu mam pozytywne odczucia. Niech Was jednak nie zwiedzie mój entuzjazm, Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. wciąż niepozbawiony jest wad, które tak mocno irytowały mnie do tej pory. Nadal da się odczuć, że sporo potencjału zostało zmarnowanego, że powielanie schematów fabularnych wciąż jest obecne, a wątki, które powinny były albo zejść na dalszy plan albo odgrywać bardziej znaczącą rolę w ogólnej strukturze fabularnej… no cóż, po prostu są zbędne, a niepotrzebnie zajmują uwagę. Mimo wszystko jednak podtrzymuję swoją opinię – w czwartym sezonie „coś zagrało”, a pozytywy przeważyły nad negatywami. Po raz pierwszy cieszę się, że serial otrzymał zamówienie na kolejny, piąty już sezon i mam nadzieję, że tendencja zwyżkowa zostanie utrzymana. Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. nie stał się takim serialem, o jakim marzyłem, odkąd tylko usłyszałem o jego produkcji – stał się za to kompromisem, między moimi oczekiwaniami, a przyjętymi założeniami producentów, na jaki skłonny jestem pójść bez poczucia niesmaku. Tak trzymać.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz