fragment grafiki autorstwa Minimalist Heroes, całość tutaj. |
Nie chcę pisać notki o pierwszym sezonie serialu Iron Fist. Częściowo dlatego, że napisano już o nim prawdopodobnie wszystko, co było do napisania, a ja nie mam jakiejś wyjątkowo odmiennej opinii od większości osób, które tę rzecz zrecenzowały. Tak, uważam ten serial za spektakularnie słaby. Tak, produkcyjnie, fabularnie, muzycznie, wizualnie, montażowo, aktorsko i choreograficznie ten serial stoi o co najmniej kilka klas niżej od wszystkich swoich poprzedników. Tak, poruszanie wątków dotyczących etniczności jest częściowo problematyczne, częściowo nieporadne. Właściwie nie musiałem nawet robić sobie powtórki z lektury tego sezonu – szczerze napisawszy, nie musiałem nawet oglądać go po raz pierwszy, spokojnie byłbym w stanie stworzyć tekst wyłącznie na podstawie komentarzy i recenzji osób trzecich. Prawdopodobnie nikt by się nie zorientował. Ale tego nie zrobiłem. Obejrzałem pierwszy sezon Iron Fista dwukrotnie – raz w momencie jego premiery i raz kilka dni temu, w męczącym, intensywnym maratonie. Za drugim razem starałem się wyjść w swoich obserwacjach poza to, co już o serialu powiedziano. W żadnym razie nie było to łatwe, bo Iron Fista ogląda się wyjątkowo nieprzyjemnie, choć za drugim podejściem, wiedząc już, co mnie czeka, cierpiałem trochę mniej. Nie zmienia to jednak faktu, że swoich najlepszych momentach serial jest co najwyżej umiarkowanie niekompetentny. W swoich najgorszych momentach jest kompromitująco nieoglądalny, niczym relikt z lat dziewięćdziesiątych z właściwą tamtym czasom siermiężnością produkcji.
Mimo wszystko jednak, uznaję to doświadczenie za bardzo pouczające. W trakcie oglądania zrozumiałem, w czym tkwi kardynalna wada, która uniemożliwiła Iron Fistowi zostanie dobrym serialem. Nierówne aktorstwo, brak narracyjnego wyczucia, niedopracowana scenografia i choreografia scen akcji są oczywiście ważnymi elementami, które sprawiają, że Iron Fista ogląda się źle, jednak kluczowe jest tu według mnie inherentna nieumiejętność przekazania tego, co przekazać chce. Twórcy serialu zdają się z jednej strony doskonale wiedzieć, co zamierzają zrobić z bohaterami, fabułą i kreacją określonego klimatu, jednak brak im rozeznania, w jaki sposób to zrobić. Przez większość czasu wydawało mi się, że oglądam dwa seriale naraz – ten, który dostałem i ten, który chciano wyprodukować. Dostrzegam, co scenarzyści i reżyserzy próbowali mi przekazać i naprawdę mi się to podoba na poziomie koncepcyjnym, lecz ich nieporadność niweczy cały efekt. Trochę tak jakbym miał do czynienia z literackim dziełem człowieka, który przeczytał wszystkie możliwe podręczniki w stylu „Jak napisać bestseller”, ale nigdy w życiu nie miał w ręku żadnej dobrej książki. To właśnie sprawia, że lektura pierwszego sezonu jest tak rozczarowująca – głęboko pod tą warstwą audiowizualnego i fabularnego paździerza kryje się zarys naprawdę niezłego serialu.
Weźmy choćby głównego bohatera. Może od razu odniosę się do kontrowersji związanych z obsadzeniem w tej roli białego aktora, bo jest to rzecz, która wypływa chyba najczęściej. Nie była to dla mnie jakoś wybitnie trafna decyzja, ale też nie stanowiła powodu do rozczarowania. Owszem, zmarnowano świetną okazję na większą różnorodność etniczną w szeregach etatowych herosów w telewizyjnym zakątku Marvel Cinematic Universe – ale też biała skóra Danny’ego Randa nie jest problemem sama w sobie. Da się, co pokazały subtelne retcony komiksowego pierwowzoru, ograć to ograniczenie w taki sposób, by nie budziło ono niefortunnych implikacji. Twórcy serialu również starają się to robić, jednak zawodzą. Podoba mi się pomysł, jaki na niego mieli – wychowany na końcu świata idealista bezkompromisową szczerością i otwartością niszczący korporacyjny porządek, wnoszący ciepłe serce do zimnego świata szkiełka i oka. Jednak metody, jakimi scenarzyści kreują takiego bohatera są przeciwskuteczne. Nieznajomość zasad funkcjonowania zachodniego społeczeństwa Danny prezentuje włamując się do cudzych mieszkań, ignorując kobiece „nie” (dwa razy już w trakcie pierwszego odcinka), napastując i porywając Warda Meachuma. Danny jest niewinny i zagubiony, ale w swej niewinności i zagubieniu agresywny oraz przemocowy. Jego przekraczanie granic prawie nigdy nie jest mu wypominane (jak choćby w momencie, gdy nazywa w większości niebiałych studentów Colleen „skowyczącymi małpkami”), a kiedy już jest, zwykle on to ignoruje i nie zmienia swojego zachowania.
Nie jest również, jak chcą niektórzy, czymś z zasady złym, że serial skupia się w dużej części na korporacyjnej polityce, a nie pokazowych scenach walk. To nieoczekiwany, ale mający duży potencjał kierunek – gdy gra idzie o wielkie pieniądze, lojalność i moralność wystawiane są na ciężkie próby. Problem polega na tym, że to, co powinno być angażujące emocjonalnie Iron Fist czyni nudnym. Nie jest wadą, że wiele czasu spędzamy na obserwowaniu kłótni z radą nadzorczą w przestronnych, klimatyzowanych biurach – wadą jest fakt, że te sceny są nudne. W ogóle, gdyby ten motyw zrealizowany był w nieco bardziej kompetentny sposób, stanowiłoby to interesującą subwersję gatunkową – bohater zamiast pięścią, operuje koneksjami, zamiast bić wrogów, manipuluje nimi za pomocą ogromnych pieniędzy. Byłby to niezwykle interesujący punkt wyjścia dla obserwacji, czym jest w istocie prawdziwa władza – że pieniądze są znacznie skuteczniejszą supermocą, niż magiczna, świecąca pięść. Defenders, miniserial łączący wątki wszystkich poprzednich netfliksowych seriali MCU, próbował przynajmniej sygnalizować ten motyw, nawet jeśli ostatecznie nie robił z niego niczego interesującego.
Co interesujące, postacie drugoplanowe wypadają znacznie lepiej – nie jakoś wybitnie, ale przynajmniej niektóre z nich otrzymują indywidualne wątki, w ramach których dokonuje się ich ewolucja charakterologiczna, a to znacznie więcej, niż w przypadku Danny’ego, który od początku do końca pozostaje taki sam. Ward, który w zamierzeniu miał być prawdopodobnie postacią komiczną, znakomicie angażuje emocjonalnie w swoją historię uciekającego w narkotyki mężczyzny przytłoczonego skomplikowaną sytuacją rodzinną. Ward to przez większość czasu postać moralnie niedookreślona – teoretycznie jest strzelbą, która nigdy nie wypaliła, w praktyce jednak samo jego odbijanie się od dna było przyjemne w odbiorze, bo ten bohater przeszedł pewną drogę, częściowo kształtował wydarzenia, a częściowo dawał się przez nie kształtować. Jego relacje z bliskimi ewoluowały w zaskakujące, ale logiczne sposoby. W przeciwieństwie do Danny’ego zmienił się, dojrzał i Ward z ostatniego odcinka jest już nieco inną postacią, niż Ward z odcinka pierwszego.
Iron Fist uczy nas, jak ważną rzeczą jest fabularny budulec – nie wystarczy wiedzieć, jaką historię chce się skonstruować, na każdym kroku pilnować trzeba jakości tworzywa, z którego się tę opowieść buduje oraz sposobu jego wykorzystania. Ciężko jest mi uwierzyć, że tytułowy bohater jest czempionem zakonu prastarych mistycznych wojowników, jeśli grany jest przez aktora, który nie ma doświadczenia w sztukach walk i nie potrafi samodzielnie odegrać nawet najprostszych scen kaskaderskich. Naiwność głównego bohatera nie będzie pomostem do polubienia go, jeśli służyć będzie do popychania wątku, a nie jako element ekspozycji charakteru – głupota Danny’ego pakuje w kłopoty zarówno jego, jak i bliskie mu osoby. Bohater nigdy nie dojrzewa, do samego końca postępuje pochopnie i nierozważnie. Jego wygrana jest nie zwieńczeniem progresu charakterologicznego, ostateczną próbą charakteru, tylko kombinacją imperatywu narracyjnego, niekompetencji antagonistów oraz głupiego szczęścia.
Jak już jednak wspomniałem, choć ten sezon był bardzo słaby, nie nazwałbym go katastrofalnie słabym. Jest wtopą, ale nie kompromitacją. Drugi sezon dostał nowego showrunnera, który – miejmy nadzieję – wydobędzie z koncepcji wszystko to, co jest w niej najciekawsze i uczyni Iron Fista nawet jeśli nie dobrym serialem, to przynajmniej produkcją, którą będzie można oglądać bez bólu.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz