fragment plakatu, całość tutaj. |
Pierwsza odsłona Guardians of the Galaxy niespecjalnie mi się podobała – po szczegóły odsyłam do stosownej blognotki – nie zmienia to jednak faktu, że w najbardziej bazowych zarysach ten film dość mocno do mnie przemawiał. Jestem olbrzymim fanem tych nieco naiwnych, lekkich, łotrzykowskich opowieści rozgrywających się w kosmosie, gdzie bohaterowie podróżują z planety na planetę, od jednej przygody do drugiej, zwiedzają barwne światy i wchodzą w erotyczne relacje z mieszkańcami i (głównie) mieszkankami odległych galaktyk, dlatego w żadnym wypadku nie skreślałem kolejnej odsłony tego zakątka kinowego uniwersum Marvela. Przeciwnie, miałem nadzieję, że mimo wszytko seria rozwinie się w coś, co doła mnie do siebie przekonać – nie jest więc tak, że siadając do tego filmu byłem z góry uprzedzony. Rezultat, choć żadnym razie nie jest jakiś wybitny, ostatecznie oceniłem na plus.
Zacznę jednakowoż od narzekania. James Gunn ma duży problem z odpowiednią kompozycją wydarzeń. Weźmy chociażby walki – jeśli obejrzycie ten film po raz kolejny, zauważycie, że większość starć jest totalnie jednostronnych, a te, które nie są (walka Nebuli z Gamorą i finałowe starcie Petera ze swoim ojcem) i tak nie mają zbyt wielkiego emocjonalnego napięcia, ponieważ doświadczony widz jest w stanie bez trudu odgadnąć, w jaki sposób się zakończą. Doprowadza to do sytuacji, w której sceny akcji nudzą, ponieważ ciężko jest się zaangażować w walkę, która od samego początku ma jasno desygnowanego zwycięzcę. Innym problemem są żarty – tak, zgadzam się, że poczucie humoru jest czymś skrajnie indywidualnym i, w przeciwieństwie do mnie, do większości osób przemawiają gagi z Guardians of the Galaxy vol. 2. Ciężko jednak nie zwrócić uwagi na to, że często są one po prostu za długie – scena z kłótnią o taśmę klejącą podziałałaby znacznie lepiej, gdyby trwała połowę krócej, bo po pewnym czasie po prostu trafi tempo i gag popełnia samobójstwo przy użyciu powtarzalności. Z drugiej strony muszę dać plus za odpowiednie podbudowy niektórych żartów – nawet, jeśli dla mnie osobiście były one zbyt ordynarne i w gruncie rzeczy mało kreatywne, to jednak muszę przyznać, że stawiano je na dobrych fundamentach, najpierw odpowiednio wcześnie sygnalizując istnienie jakiegoś absurdu (na przykład kwestia sutków Draxa), by pod koniec filmu wrócić do niego bumerangową puentą.
Fabularnie film ma stosunkowo prostą konstrukcję i nawet chwilowe rozbicie drużyny oraz wprowadzenie oddzielnego wątku dla Yondu nie skomplikowało zbytnio sytuacji, a fabuła dość sprawnie płynie od jednego punktu zwrotnego do drugiego. Guardians of the Galaxy vol. 2, podobnie jak poprzednik, poskładany jest z bardzo grubo ciosanych klisz fabularnych, ale odnoszę wrażenie, że tym razem zagrało to znacznie lepiej, choćby z tego powodu, że prawie każda z postaci otrzymała stosunkowo wyrazisty i interesujący rozwój charakteru. Scenarzyści zasygnalizowali w końcu problematyczność zachowania Rocketa – rzecz, która najmocniej odrzucała mnie od poprzedniej części – i dali mu miejsce na rozwój charakteru, dostrzeżenie własnej toksyczności i pracę nad zmianą, choć to ostatnie podane jest raczej w formie obietnicy na przyszłość, niż realnej, widocznej na ekranie transformacji moralnej. Z kolei Drax, choć scenariusz kazał mu prezentować sobą dość sztubackie poczucie humoru i naprawdę niewiele poza tym, dostał jedną małą scenkę, która sugerowała, że bynajmniej nie otrząsnął się jeszcze po śmierci swojej rodziny. Rodzina jest zresztą głównym tematem filmu. Peter odnajduje nieznanego mu do tej pory ojca. Gamora i Nebula w końcu mają szansę wyjaśnić sobie przynajmniej niektóre zaszłości i spróbować ocalić ich relację. Nawet mały Groot, gwiazdka z nieba dla producentów gadżetów reklamowych filmu, ma w tej konstelacji swoje miejsce jako obiekt troski dla reszty grupy, określającej samą siebie jako coś więcej, niż drużyna. Nie wszystkie te wątki są dobrze napisane, a żaden z nich nie mówi niczego wybitnie odkrywczego o naturze relacji międzyludzkich, ale wspólnie składają się na spójny, czytelny motyw przewodni całego filmu – czyli coś, czego bardzo brakowało poprzedniej odsłonie przygód Strażników Galaktyki.
Przed lekturą filmu kilka osób wspominało mi, że jego antagonista – Ego, żyjąca i samoświadoma planeta komunikująca się z resztą Wszechświata za pośrednictwem cielesnego awatara w kształcie Kurta Russella – to jeden z najciekawszych złoczyńców kinowego uniwersum Marvela. No cóż, nawet jeśli jest to prawda, to wyłącznie dlatego, że jego konkurencja jest jeszcze gorsza. Ego jest postacią interesującą na poziomie koncepcyjnym, a jego relacja z Peterem potencjalnie przydaje mu dodatkowych kolorów… niestety w praniu Ego wciąż jest raczej niezręcznie prowadzoną postacią. Przede wszystkim jest złoczyńcą bardzo statycznym – cały jego plan jest już w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach zrealizowany, jedynym zadaniem bohaterów jest uświadomienie sobie prawdziwej natury Ego (co też nie jest ich zasługą, tylko rezultatem zdrady Mantis) i powstrzymanie go. Nie ma żadnej dynamicznej gry między obiema stronami konfliktu, tylko ujawnienie i konfrontacja. Znacznie bardziej aktywną antagonistką jest niejaka Ayesha, przywódczyni Sovereignów, ona jednak, wraz ze swymi podwładnymi, pełni rolę wyłącznie stymulującą żywsze tempo i właściwie nigdy nie pokazuje żadnej głębi osobowościowej.
Sam Ego jako postać również zamyka się w archetypie maniaka pragnącego podporządkować sobie cały Wszechświat z bardzo abstrakcyjną motywacją. To, co o nim wiemy, szczególnie jeśli chodzi o relacje z matką Petera, też tylko pozornie przydaje tej postaci głębi. Wiemy, że Ego umyślnie rozwinął nowotwór w ciele swojej ziemskiej partnerki, ale… czemu to zrobił? Czy naprawdę był w niej zakochany, a to uczucie konfundowało go i odciągało od jego zamierzeń tak bardzo, że musiał fizycznie usunąć obiekt swoich uczuć, by uprościć sprawę? Zrobił to z czystej nieludzkiej złośliwości i okrucieństwa? Było to jego standardowe modus operandi, by matka dziecka nie mieszała się za bardzo w to, co się z nim dalej stanie? Nie wiemy i naprawdę trudno jest tłumaczyć ten zabieg próbą niejednoznaczności postaci – Ego nie jest niejednoznaczny. Chce pochłonąć cały Wszechświat, tyle. Fakt, że jego osobowość nie jest czytelnie skonstruowana to nie zaleta, tylko wada.
Przyczepię się również do ogólnej estetyki filmu. Nie, żeby było z nią coś wyjątkowo nie tak, bo poszczególne projekty lokacji i otoczenia wykonane są bardzo kompetentnie… problemem jest jednak fakt, że większość z nich operuje w tej samej, pastelowo-barokowej konwencji kolorystycznej. Po pewnym czasie wszystko zaczyna zlewać się w jedną barwną masę, która traci swoją indywidualność. Z całego filmu zostały mi w głowie tylko dwie lokacje – świątynia Sovereignów oraz śnieżna planeta, na której po raz pierwszy w tym filmie pojawia się Yondu, przy czym ta pierwsza miejscówka utkwiła mi w pamięci tylko z uwagi na fajny projekt samych Sovereignów. W ogóle estetyzacja tła wydaje mi się sporym problemem filmów Marvela (mogę się założyć, że ktoś ma już o tym wideoesej), który można porównać do podobnego problemu z muzyką – nie jest tak, że filmy Marvela mają słabą muzykę, po prostu rzadko kiedy dają jej szansę wybrzmieć i przykleić się do jakiejś szczególnie pamiętnej sceny. Z tłami jest podobnie – są zrobione na wysokim rzemieślniczym poziomie, ale podkreślenie istotności danej lokacji nigdy nie jest szczególnie wysoko na liście priorytetów reżyserów. Pamiętam, że w Age of Ultron istotnym miejscem był kościół w Sokowii, ale za nic nie jestem w stanie przypomnieć sobie, jak ten kościół wyglądał. Lotnisko, na którym tłukli się herosi w Civil War nadal bardziej kojarzy mi się z parkingiem pod Tesco, niż areną, na której doszło do starcia potężnych herosów. Z rozrzewnieniem przypominam sobie siostry Wachowskie budujące specjalnie na potrzeby filmu kawałek takiej autostrady, jakiej akurat potrzebowały do realizacji zaplanowanej przez siebie sceny pościgu.
Ostatecznie był to film… kompetentny na tyle, na ile kompetentny powinien być popkornowy akcyjniak. Nie rozdrażnił mnie tak, jak zrobiła to poprzednia odsłona, ale też na jej tle wypada bardzo odtwórczo. Jest kolorowy i dynamiczny oraz poprawnie realizuje wszystkie swoje założenia. Dystrybuuje dość proste emocje i wzmacnia raczej słuszną ideę realizowania szczerych relacji partnerskich w związkach międzyludzkich zamiast opierania się na arbitralnych zobowiązaniach wynikających z genetycznego pokrewieństwa, co zawsze jest czymś pozytywnym. Co prawda fabuła kompletnie umyka z pamięci już kilka minut po seansie, ale nie jest to przecież wada per se – to i tak nie był film, który ogląda się dla fabuły.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz