fragment grafiki autorstwa Harseik, całość tutaj.
|
W dyskursie o kulturze i sztuce chyba od zawsze przewija się szereg pozamerytorycznych argumentów mających na celu nie tyle przekonać dyskutantów do swoich racji (czy choćby precyzyjnie nakreślić własne poglądy), co bezceremonialnie zamknąć im usta, najczęściej przy okazji implikując ignorancję, złą wolę, a najlepiej – jedno i drugie równocześnie. Mimo upływu lat tego typu wybiegi erystyczne wciąż cieszą się sporą popularnością i nic nie wskazuje na to, by w przyszłości miały zniknąć. Jednym z najpopularniejszych jest słynne „Nie podoba ci się, to nie oglądaj”, co jest oczywiście bardzo głupie i sprzeczne samo w sobie już na etapie sformułowania – skąd mam wiedzieć, czy mi się coś podoba, skoro tego nie obejrzałem? Inny „argument” – powszechnie znany jako „Sam zrób lepiej, to pogadamy” – jest równie łatwy do odparcia. Akt twórczy jest czymś diametralnie odmiennym, niż akt krytyki, a moje umiejętności i osiągnięcia (albo i ich brak) nie mają przecież żadnego wpływu na poziom ocenianego dzieła. Nawet, jeśli zrobię gorzej nie oznacza to, że oceniany tekst kultury jest „dobry”. Istnieje jednak pewien „argument” należący do tego zbioru, który wybitnie działa mi na nerwy i będę się bardzo gniewał, jeśli ktokolwiek użyje go przeciwko mnie. Brzmi on „No cóż, najwyraźniej nie jest to rzecz dla ciebie” i choć początkowo może wydawać się dość polubowny w swej wymowie (i w takich właśnie sytuacjach pada najczęściej), to osobiście uznaję go jedną z najbardziej obraźliwych rzeczy, jakie można do kogoś powiedzieć w trakcie dyskusji o tekstach kultury (nie tylko popularnej).
Przede wszystkim zastanówmy się, co to właściwie oznacza, że jakiś tekst kultury popularnej „nie jest dla mnie”? Intuicyjnie czuję, że chodzi o to, iż nie został stworzony z myślą o grupie targetowej, w której się znajduję. Tyle tylko, że nie bardzo ma to sens – serial animowany My Little Pony: Friendship is Magic nie powstał z myślą o dorosłych mężczyznach, a przecież są oni najbardziej widoczną i najgłośniejszą częścią fandomu. Supernatural był – przynajmniej początkowo – patriarchalną fantazją o mężczyznach mszczących martwe kobiety (i zaliczających te żywe) oraz biorących przysłowiowe sprawy w swoje ręce z pominięciem takich pierdół jak instytucjonalizowane formy prawne… a zupełnie niespodziewanie przyciągnął rzesze młodych kobiet o otwartym podejściu w kwestii spraw genderowych. Zjawisko peryferyjnej demografii w fandomach jest czym powszechnym. To, że coś nie jest „dla mnie” nie oznacza wcale, że nie może mi się podobać. I odwrotnie – film Avengers jest filmem zrobionym specjalnie „dla mnie”, relatywnie młodego mężczyzny zaczytanego w komiksach i lubiącego dynamiczne historie w klimatach fantastyki naukowej, a uważam ten film za coś kompletnie fatalnego i potrafię wymienić długą listę powodów, dla których twierdzę tak, a nie inaczej. Poza tym, czasami niektóre rzeczy podobają mi się właśnie dlatego, że nie powstały z myślą o grupie targetowej, z którą się identyfikuje, a ich egzotyczność i fakt, że znajdują się tak daleko od mojego zbioru oczekiwać może mnie zafascynować. Pytanie tylko, czy w takich sytuacjach dzieło ma prawo mi się podobać? Przecież sam przyznaję, że ono „nie jest dla mnie”.
Co jeszcze może oznaczać to słynne „nie jest dla ciebie”? Że nie mam kompetencji wystarczających do poprawnego odczytywania danego tekstu kultury? Cóż, czasami tak bywa – problem polega jednak na tym, że nie bardzo istnieje coś takiego jak „poprawne” odczytywanie tekstów kultury, wszystko zależy wszak od tak wielu czynników (znajomość konwencji, kontekstu powstania dzieła, jego miejsca w ogólnym dyskursie gatunkowym, celów jakie przyświecały autorowi etc. etc.), że niepodobna ogarnąć je wszystkie. Szczególnie w sytuacjach, gdy istnieją jakieś popularniejsze i konkurujące ze sobą nurty alternatywnych interpretacji – jak choćby, dajmy na to, kwestia czy Sucker Punch to film subwersywnie feministyczny czy otwarcie seksistowski. Inna sprawa, że częściej, niż rzadziej mogę te kompetencje nabyć – przynajmniej w takim stopniu, który umożliwi mi pełniejszy kontekst dzieła. Co, jeśli zatem to zrobię, a ono nadal mi się nie podoba?
„To nie jest dla ciebie” jest w swej istocie implikacją, że to nie z twoją argumentacją jest coś nie tak, tylko z tobą samym. Nie lubisz danego dzieła nie dlatego, że masz na jego temat takie, a nie inne przemyślenia, ale dlatego, że Kosmiczny Imperatyw zdecydował, że ONO NIE JEST DLA CIEBIE i nie ma od tego żadnego odwołania, twoje argumenty są irrelewantne, twoja opinia niemożliwa do traktowania w sposób poważny niezależnie od tego, ile intelektualnego wysiłku włożysz w uzasadnienie swoich racji. To bardzo uprzejmy sposób powiedzenia „Nie podoba ci się, ponieważ jesteś obiektywnie gorszą istotą ludzką, która nie została dopuszczona do łaski Iluminacji i Prawdziwego Zrozumienia, więc zamknij się z łaski swojej, maluczki pyłku na wietrze i nie psuj mi kontemplacji doskonałości tekstu kultury, którego w swej niewyobrażalnej nieidealności nie jesteś w stanie pojąć”. Tak, zdaję sobie sprawę z faktu, że zazwyczaj to sformułowanie nie jest podszyte świadomą złą wolą i osoby, które go używają, nie mają w stosunku do dyskutantów żadnych złych intencji – najczęściej jest to próba polubownego zamknięcia dyskusji w taki sposób, by druga strona nie poczuła się urażona. No cóż, trudno – nie podoba ci się, ale to dlatego, że dzieło „nie jest dla ciebie” i nie ma w tym twojej winy (zresztą, już samo myślenie o negatywnym odbiorze w kategoriach domniemanej „winy” jest bezczelnością).
Problem polega na tym, że taki tok myślenia jest przerażająco wręcz patronizujący, z przyczyn, o których pisałem chwilę temu. Niezależnie od kontekstu sytuacji, są to słowa, jakich nigdy, przenigdy nie powinno się używać w dyskusji o kulturze popularnej – chyba, że kompletnie nie ma się szacunku dla osoby, z którą toczy się dyskusję. Jeśli przedstawiłem argumenty na poparcie mojej opinii, to „Najwyraźniej ta książka/film/serial nie jest dla ciebie” jest zbagatelizowaniem całej mojej myślowej pracy, jaką włożyłem w analizę i interpretację tekstu, uznaniem, że nie ma ona znaczenia. Jeśli natomiast zwyczajnie stwierdzam, że coś mi się nie podoba, nie wchodząc przy tym w szczegóły, a ktoś automatycznie reaguje tym „argumentem” to sytuacja jest jeszcze gorsza – oto ktoś arbitralnie stwierdza, że jakaś rzecz „nie jest dla mnie” tylko na podstawie tego, że mi się ona nie podoba. Nie zna nawet ułamka mojej relacji z tekstem, nie wie, w jaki konkretny sposób go odebrałem, na ile zaangażowałem się emocjonalnie i/albo intelektualnie w dzieło i z jakich powodów uznałem, że ta inwestycja mi się nie zwróciła. Ale to nieważne – bo przecież omnipotentna Siła Wyższa, której awatarem jest osoba ze mną dyskutująca uznała, że „to nie jest dla mnie”. Koniec dyskusji, sapienti sat.
Jak chyba każdy pozamerytoryczny argument w dyskusji o kulturze popularnej „to nie dla ciebie” bierze się ze strachliwego myślowego terytorializmu. Osoba, która wypowiada takie słowa najczęściej dzieło będące przedmiotem dyskusji bardzo lubi, więc krytykę (czy choćby zasygnalizowanie istnienia negatywnej opinii) musi jakoś zanegować dla własnego komfortu psychicznego. To najzwyczajniejszy w świecie przejaw ignorancji – ktoś ma inną opinię, więc z tym kimś musi być coś nie tak, bo przecież nie ze mną. Argument „to nie dla ciebie” jest w tym ujęciu próbą odepchnięcia krytyki odwołaniem się do nieprzekraczalnej, ostatecznej bariery o bardzo niejasnym znaczeniu (co utrudnia kontrargumentację). Nigdy nie róbcie takich rzeczy – to wyjątkowo nieuczciwa intelektualnie zagrywka, która na krótką metę może rozładować jakiegoś flejma, ale na dłuższą jedynie utwierdza Was w przekonaniu, że jakakolwiek krytyka jest przejawem nie unikalnej relacji odbiorcy z tekstem, nie pracy myślowej wykonanej po to, by określić i uzasadnić swoją opinię, tylko czymś narzuconym przez arbitralną i tajemniczą siłę. A stąd już tylko parę kroków do bazowego założenia, że inni (jeśli się ze mną nie zgadzają) nie mają niczego interesującego do powiedzenia, więc nawet nie warto ich słuchać.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz