fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj. |
To nie jest film studia Ghibli – w co drugiej recenzji tej produkcji widziałem sformułowania silnie sugerujące, że La Tortue Rouge powołane do istnienia zostało właśnie przez legendarne japońskie studio animacyjne odpowiedzialne między innymi za Spirited Away i Mononoke Hime. Tymczasem jest to tylko częściowo prawda. Film powstał za sprawą współpracy kilku niezależnych od siebie studiów animacyjnych z całego świata – głównie europejskich. Intelektem sterującym całym tym przedsięwzięciem jest natomiast Michaël Dudok de Wit reżyser duńsko-brytyjskiego pochodzenia. Sam film nie ma również niczego wspólnego z anime, ani – skoro już o tym mowa – z tradycyjnie rozumianą animacją amerykańską. To bardzo europejski obraz, zarówno pod względem stylu animacji, jak i ogólnej estetyki. Do tej pory na blogu nie zajmowałem się szeroko pojmowaną europejską animacją – zdarzały się okazyjne notki o anime oraz mnóstwo pogłębionych tekstów o animacji rodem z USA, jednak nasz rodzimy zakątek tego medium nie stanowił dotąd przedmiotu moich rozważań. Nie znaczy to oczywiście, że nie stanowił przedmiotu mojego zainteresowania. Wręcz przeciwnie, europejska animacja to ocean pełen kreatywnych, zróżnicowanych twórców operujących unikalnymi stylami i interesującymi koncepcjami. Właściwie trochę trudno w tym przypadku mówić o jakimś skonkretyzowanym podgatunku animacji.
Ale przejdźmy do samego filmu. La Tortue Rouge (Czerwony Żółw) to trwająca niewiele ponad godzinę, niema opowieść o młodym rozbitku bezskutecznie starającym się opuścić bezludną wyspę, na którą rzucił go dziki ocean. Wszystkie budowane przezeń tratwy są zatapiane przez tytułowego czerwonego żółwia, który z niewiadomych względów stara się zatrzymać mężczyznę na wyspie. Sfrustrowany rozbitek zabija żółwia, ale – jak się niedługo okaże – żółw ani nie jest do końca martwy, ani nie jest nawet żółwiem. Od tego momentu fabuła dość mocno zbacza w realizm magiczny, sny przeplatają się z rzeczywistością, oniryczne wydarzenia z prozą niełatwego życia na pustej wyspie i aż do samego końca nie wiadomo, na ile to, co obserwujemy na ekranie jest prawdziwe, a na ile jest rezultatem osamotnienia i desperacji uwięzionego na wyspie rozbitka.
La Tortue Rouge to jeden z tych filmów, które nie posiadają skonkretyzowanego przesłania, a stanowią raczej poetycki zbiór powracających motywów, których odczytanie w dużej mierze zależy od widza. W takich wypadkach twórcom często zdarza się zbłądzić w tanią pretensjonalność, która zniechęca do głębszych przemyśleń, na szczęście jednak w tym przypadku udało się tego uniknąć – na najpłytszym, bazowym poziomie mamy tu do czynienia z bardzo ujmującą, kameralną opowieścią o mężczyźnie, który zupełnym przypadkiem odnajduje swoje miejsce na ziemi i przeżywa dobre, pełne życie. Choć całość filmu rozgrywa się na jednej wyspie, bohaterów można policzyć na palcach jednej ręki, a w całym obrazie nie pada ani jedno słowo, udało się uniknąć nudy i fabularnej statyczności – na ekranie zawsze dzieje się coś ciekawego, brak również tu scen ewidentnie niepotrzebnych albo sztucznie wydłużających obraz, dzięki czemu ta bardzo spokojna opowieść nie nuży. Cięższe momenty równoważone są przez powracający motyw grupy małych krabów mieszkających na wybrzeżu i budzących swoim zachowaniem uśmiech na twarzy widza – bardzo wyraźnie czuć tu rękę Ghibli.
Na głębszym poziomie można odczytywać tę opowieść – szczególnie w pierwszej połowie filmu – jako powrót do natury. Wiele scen poświęconych jest nie głównemu bohaterowi, a zobrazowaniu fauny zamieszkującej wyspę. Rozbitek musi odnaleźć się w tym cyklu życia i śmierci, zadbać o swoje przetrwanie między kolejnymi próbami opuszczenia wyspy. I w pewnym momencie przestaje podejmować kolejne próby ucieczki, ponieważ zbyt wiele rzeczy łączy go z tym miejscem. W drugiej połowie La Tortue Rouge pojawiają się nowe motywy, sugerujące nieco inne odczytanie całości – strasznie nie chcę o tym pisać, by nie psuć przyjemności osobom, których niniejsza notka zachęci do obejrzenia tej animacji, a mam nadzieję, że takich osób będzie dużo, bo naprawdę warto poświęcić czas tej animacji. Dość powiedzieć, że film mocno zbacza w metaforę ludzkiego życia, ze wszystkimi jego jasnymi i ciemnymi stronami – rodzinnymi tragediami, wychowywaniem potomstwa i pozwalaniem mu na odejście do wielkiego i obcego świata… jakimś cudem udało się przy tym uniknąć grzęźnięcia w banałach, bo ostatecznie finał ma potencjał katarktyczny i pozostaje u widzach jeszcze jakiś czas po napisach końcowych.
Porozmawiajmy o wizualnej stronie La Tortue Rouge. Film stworzono metodą tradycyjnej animacji dwuwymiarowej ze wsparciem 3D w miejscach, w których nie rzuca się ono w oczy i nie zaburza spójnej estetyki całości. Wyszło to znakomicie i La Tortue Rouge to jeden z najładniejszych filmów rysunkowych, jakie widziałem od naprawdę długiego czasu. Projekty postaci ludzkich są bardzo proste – nie mają disnejowsko wielkich oczu czy przesadzonej anatomii, co sprawia, że w swoich reakcjach wydają się dość powściągliwe, a w niemym filmie fizyczna ekspresja jest przecież jedynym sposobem przekazywania emocji. To nieco odrealnia opowieść, ale czyni ją również znacznie łatwiejszą do przyswojenia, bo postaci są tu w dużej mierze nośnikami emocji odbiorców. Oczywiście nie znaczy to, że mimika czy ekspresja są tu mało wiarygodne czy niewspółmierne do kontekstu wydarzeń – przeciwnie, wszystko pod tym względem gra dokładnie tak, jak grać powinno. Podoba mi się również sposób operowania kolorami. Przez większość czasu paleta barw jest bardzo stonowana, zimna w momentach, w których główny bohater jest zdesperowany i szukający ratunku, nieco cieplejsza w trakcie prób opuszczenia wyspy. Brak jest jaskrawych kolorów, jedynie tytułowy żółw zdecydowanie wyróżnia się wyrazistą czerwienią swojej skorupy. Noce, w trakcie których najczęściej toczą się najbardziej oniryczne fragmenty filmu, są utrzymanie w czerni, bieli i szarości – co pozwala twórcom na odrealnienie atmosfery i zabawę monochromatycznością. Wypada to naprawdę bardzo fajnie.
Podsumowując - La Tortue Rouge nie jest żadnym arcydziełem, które zapisze się złotymi zgłoskami w historii animacji. Jest natomiast bardzo ujmującą, przyjemną i doszlifowaną audiowizualnie opowieścią. Jeśli ktoś do tej pory nie miał do czynienia z europejskim kinem animowanym, to opowieść o czerwonym żółwiu jest naprawdę bardzo dobrym punktem startowym.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz