fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj. |
Guillermo del Toro to bardzo popularny w niektórych kręgach twórca popkultury, cieszący się uznaniem zarówno zawodowych krytyków, jak i zwyczajnej nerdozy. Osobiście mam do tego twórcy raczej chłodny stosunek – bardzo szanuję rzemieślniczy kunszt del Toro, który z prawdziwą maestrią potrafi żonglować najbardziej ogranymi kliszami i konstruować z nich poprawne opowieści… problem polega na tym, że te klisze niemal zawsze są tak bardzo ograne, że rzadko kiedy wychodzi z nich coś interesującego, zaskakującego, wypychającego odbiorców z utartych kolein ich przyzwyczajeń. Nie jest to w żadnym wypadku wada per se i nie ma absolutnie niczego złego w cieszeniu się prostymi opowieściami zbudowanymi z równie prostych komponentów… po prostu nie jest to do końca to, czego ja osobiście szukam w kulturze popularnej, dlatego rzadko kiedy sięgam po coś, w czym del Toro maczał palce – a kiedy sięgam i krytykuję za ostentacyjny brak kreatywności, ludzie zwykle mają do mnie o to pretensje. Z tego też powodu miałem olać Trollhunters – animowany serial produkcji Dreamworks, stworzony przez del Toro właśnie, na motywach współtworzonej przez niego książki dla dzieci zresztą – ale w końcu przełamałem się, skuszony entuzjastycznymi recenzjami i generalnie moją sympatią do Dreamworksa.
Najsilniejszym punktem serialu jest świat przedstawiony i jego mitologia – bardzo spójna i konsekwentnie rozbudowywana. Jeśli w odcinku pojawi się – na przykład w charakterze „problemu tygodnia” – jakiś nowy element uniwersum, to nie zostaje on zapomniany po tym, gdy odegra już swoją narracyjną rolę, tylko powraca za każdym razem, gdy wymaga tego wewnętrzna logika toczących się na ekranie wydarzeń. Uniwersum trolli ma swoją własną historię oraz zwyczaje, mamy kilka ras koegzystujących ze sobą na trollowym Targu (trochę jak w hensonowskich Fraglesach). Jasne, nie jest to nic, czego nie widzielibyśmy wcześniej, ale akurat ten element wypada stosunkowo świeżo, szczególnie w świetle bardzo sztampowej fabuły i bohaterów. Mamy tu bowiem do czynienia tylko i wyłącznie z chodzącymi archetypami, w które scenarzyści wlali bardzo niewiele substancji własnych – główny bohater, Jim, to klasyczny Wybraniec z monomitu i, choćbym nie wiem jak bardzo się starał, nie byłbym w stanie napisać o nim niczego interesującego. To po prostu nastolatek bez żadnych cech indywidualizujących, który Musi Dorosnąć Do Przeznaczenia Jakie Na Niego Spadło. Jasne, jest sympatyczny i ma tyle pozytywnych cech, by łatwo się go lubiło, ale zupełnie nic ponad to. Nieco bardziej interesującym bohaterem jest jego najlepszy przyjaciel i sidekick, hiperaktywny Toby, który też jest strasznie szablonowy, ale przynajmniej ma jakieś interesujące wady, dziwactwa, charakter i szczątkową głębię.
Trollhunter to serial nieprzyzwoicie wręcz schematyczny, przy czym należy wyraźnie podkreślić, że w zdecydowanej większości są to schematy pisane dobrze. Jasne, wyrobiony widz jest w stanie przewidzieć, jak potoczą się dalsze wydarzenia na samej postawie znajomości konwencji i sposobu zaaranżowania przez scenarzystów sytuacji wyjściowych, ale wszystko gra na tyle dobrze, by nie stanowiło to jakiegoś olbrzymiego problemu. Z drugiej strony serial unika dłużyzn – nie licząc kilku niepotrzebnych odcinków zapychaczowych – sprawnie rozdziela czas antenowy między poszczególne postaci, nie przedłuża zapoczątkowanych wątków, a przepływ opowieści jest niezaburzany niepotrzebnymi spowalniaczami. Dialogi dzielą się w tym serialu na dobre i bardzo dobre – szybkie, błyskotliwe, z przemyślanymi puentami i pasujące do ustalonych charakteryzacji postaci. Jeśli coś zaskakuje na plus, to charakteryzacja antagonistów serii, którym poświęcono całkiem sporo czasu na ekspozycję ich motywów i osobowości. Jasne, nadal nie ma tam niczego oryginalnego, ale klisze poukładano dość sprawnie. W ogóle czepiam się tej nieoryginalności, ale przecież młodsi odbiorcy, do których Trollhunters jest przecież skierowane, zapewne nie zdążyli jeszcze przesiąknąć nimi w takim stopniu jak ja, więc im fabuła serialu może wydać się świeższa. Z trzeciej (czwartej?) strony, współczesne seriale dla młodych widzów potrafią już wyłamywać się z tych schematów w kreatywny sposób, więc mimo wszystko uznaję Trollhunters za serial fabularnie archaiczny, z zastrzeżeniem, że w jego przypadku niekoniecznie jest to aż tak ogromna wada.
Technicznie jest to natomiast jeden z najlepszy seriali animowanych w trójwymiarze, jakie widziałem. Jasne, nie jest to jakość kinowych dokonań Dreamworks, ale naprawdę niewiele brakuje – Trollhunters jest bardzo dopracowany wizualnie, animacja jest płynna, pozbawiona zbytnich uproszczeń, o bogatych oraz przyjemnych dla oka projektach postaci i lokacji. Wrażenie robią sceny transformacji głównego bohatera oraz sceny walk – szybkie, dynamiczne i znakomicie wyreżyserowane. Pojawiają się co prawda „oszukane” plenery ewidentnie stworzone w statycznym dwuwymiarze udającym trójwymiar (na przykład na trollowym Targu), ale nie rzucają się one w oczy i całkiem płynnie wtapiają w całość. Jeśli miałbym się czegoś mocno czepiać, to tylko projektu postaci kobiecych. Wszystkie koleżanki Claire – lokalnej Smerfetki – mają dokładnie ten sam patyczakowaty model ciała, co ona. Miałoby to swoje uzasadnienie w oszczędności, gdyby nie fakt, że niemal wszystkie postaci męskie mają różne modele ciał. Pochwalić muszę również świetnie podłożone głosy z nieodżałowanym Antonem Yelchinem w roli głównej – zasadzie nie dosłuchałem się ani jednego przypadku, w którym jakiś aktor głosowy był źle obsadzony w swojej roli.
Trollhunter to przyzwoity serial animowany… i tylko tyle. Obejrzałem go do końca bez bólu, ale też bez jakiejś specjalnej przyjemności, co kilka odcinków robiąc sobie przerwę – z uwagi na jego przewidywalność niespecjalnie nadaje się on do pochłaniania w dużych ilościach, po prostu nagromadzenie ogranych chwytów fabularnych jest zbyt duże, by się nim cieszyć. W dodatku to strasznie schizofreniczna produkcja – z jednej strony wyraźnie skierowana do współczesnych dzieci i młodych nastolatków, w swojej estetyce i fabularnej konstrukcji odwołujący się do gier komputerowych i konsolowych, z drugiej jednak strony reprodukuje motywy rodem z filmów młodzieżowych lat osiemdziesiątych, takie jak Szkolne Przedstawienie czy Klasowy Łobuz Zamykający Lokalnego Kujona W Szkolnej Szafce. Wszystko to tworzy miszmasz, który może i jest strawny, ale oryginalności w nim za grosz.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz