sobota, 21 stycznia 2017

Niskobudżetowe wampiry

fragment grafiki autorstwa Mike'a S. Millera, całość tutaj.

O serialu Van Helsing po raz pierwszy przeczytałem na którymś z anglojęzycznych blogów popkulturowych. Nakreślona tam koncepcja wydawała mi się całkiem interesująca i dająca potencjał do czegoś przyjemnego – zombie apokalipsa z wampirami zamiast zombie i potomkinią legendarnego Van Helsinga w roli głównej. Całość oparta miała być na serii Helsing z – przodującego w borderline pornograficznych komiksach – wydawnictwa Zenoscope (znanego głównie z wydawanych również i w naszym kraju Grimm Fairy Tales) wyprodukowany na zlecenie – przodującego w pierwszorzędnych serialach drugorzędnych – kanału SyFy. Spodziewałem się zatem czegoś relaksująco idiotycznego, ociekającego campem i przaśnością charakterystyczną dla podobnych produkcji. Co więcej, pierwszy sezon serialu błyskawicznie trafił na Netflixa (który, z tego co się orientuję, jest wyłącznym dystrybutorem Van Helsing w naszym kraju), toteż obejrzenie go okazało się stuprocentowo bezproblemowym zadaniem. I choć ostatecznie serial okazał się być czymś zupełnie innym od tego, czego po nim oczekiwałem, to jednak pierwszy sezon pochłonąłem w kilka dni, niemal bez żadnych zgrzytów i nadal mając ochotę na więcej. 

Krótko o fabule – generalnie mamy tu do czynienia z kolejnym klonem nieustająco popularnego serialu The Walking Dead. Akcję obserwujemy z perspektywy kilkorga ludzi desperacko starających się przetrwać w świecie opanowanym przez wampiry, które wypełzły z różnych ciemnych kątów, gdy wybuch wulkanu w parku Yellowstone sprawił, że niebo na długie tygodnie zasnute zostało gęstym dymem. Dzięki temu krwiopijcy byli w stanie przebywać na powierzchni bez obaw, że śmiertelne dla nich światło dnia pokrzyżuje im szyki. Oczywiście chaos i załamanie się społeczeństwa wskutek zniszczeń dokonanych przez wulkan również były im na rękę. Trzy lata po tym wydarzeniu ludzkość została zdziesiątkowana przez hordy zezwierzęconych wampirów niższego miotu (zwanych Dzikimi) kierowanych przez ich znacznie bardziej okrzesanych (i znacznie bardziej niebezpiecznych) władców. Niedobitki rodzaju ludzkiego sprowadzone zostały do roli bezwolnego bydła oraz grupek twardogłowych rebeliantów, którzy toczą z góry skazaną na porażkę walkę z przeciwnikiem. Fabuła koncentruje się na Vanessie - trzydziestoletniej kobiecie, która budzi się z letargu, w jaki zapadła tuż po rozpoczęciu się apokalipsy, trzy lata przed rozpoczęciem się właściwej fabuły serialu. Szybko okazuje się, że Vanesa posiada tajemnicze moce – jest czymś w rodzaju antywampira potrafiącego na powrót przemieniać krwiopijców w istoty ludzkie. Oczywiście istnienie takiej osoby budzi poruszenie wśród wampirzych klanów, które chcą kobietę zabić albo wykorzystać do własnych celów. Vanessa, wraz z grupką ocalałych (w tym z żołnierzem, który strzegł jej przez trzy ostatnie lata) próbuje przeżyć w tym nowym, niebezpiecznym świecie, odnaleźć córkę oraz dowiedzieć się, czym właściwie jest i skąd wzięły się jej moce. 

Koncepcja serialu nie jest zbyt oryginalna (czy istnieje bardziej ograny motyw popkulturowy, niż wampiry?), ale posiada kilka cech indywidualizujących, dzięki którym nie ginie w gąszczu postapokaliptycznych opowieści, jakimi od kilku ostatnich lat zalewa nas kultura masowa. Przede wszystkim wątek antywampiryzmu – nie do końca oryginalny, ale sposób w jaki prowadzono go w pierwszym sezonie serialu jest wyjątkowo umiejętny i generalnie scenarzyści całkiem nieźle wykorzystują jego potencjał. Samo zobrazowanie wampirów przypomina mi nieco inną ekranizację komiksu – 30 Days of Night – i było to całkiem pozytywne skojarzenie. Cały serial rozgrywa się w dość kameralnych lokacjach, unika szerokich planów, skupia się na kilku głównych sceneriach i generalnie ma taki przyjemny, niskobudżetowy posmak. Produkcje klasy B można zrobić tak, by wyglądały przaśnie i przez to ujmująco albo siermiężnie i przez to żenująco – i z ulgą mogę potwierdzić, że Van Helsing to zdecydowanie ten pierwszy przypadek. 

Największą wadą tej produkcji jest początkowa jednowymiarowość postaci. Jasne, to horror rozgrywający się „po końcu świata”, więc śmiertelność bohaterów i bohaterek jest bardzo wysoka, co z kolei sprawia, że często brakuje czasu na ich głębszą ekspozycję, ale to i tak trochę uwiera. Każda postać ma jedną i tylko jedną cechę definiującą jej charakter – a wiele z nich, nawet tych istotnych, nie dostaje nawet tego. Dla Vanessy jest to troska o córkę, dla Axela (żołnierza, który jej pilnował) jego rozkazy, dla Flasha (wyleczonego wampira) poczucie winy za rzeczy, których dopuszczał się będąc krwiopijcą… wielu zaś nie otrzymuje nawet tak szczątkowych charakteryzacji. Co gorsza w pierwszej połowie sezonu bohaterów jest bardzo dużo, bo mamy kilka grup ocaleńców, w tym jedną, której poświęcono cały, trwający trzy czy cztery odcinki wątek… tylko po to, by bezceremonialnie uśmiercić wszystkich jej członków, nie dając im nawet szans na jakąkolwiek znaczącą ekspozycję czy rozwój. Początkowo bardzo trudno oglądało mi się przez to Van Helsing, bo zwyczajnie nie obchodził mnie los jego bohaterów – było ich zbyt dużo, ginęli zbyt szybko, a ci, którzy przeżywali nadal nie posiadali głębi, bez której nie byłem w stanie wypracować sobie z nimi emocjonalnej więzi. 

W okolicach szóstego odcinka miałem nawet mały kryzys i zamierzałem dać sobie spokój z tym serialem. Cieszę się, że tego nie zrobiłem, bo z czasem, gdy wykrystalizował się główny trzon obsady i bohaterowie zaczęli nabierać trochę więcej głębi oglądanie stało się znacznie przyjemniejsze. Możemy ich lubić albo nie – często zachowują się w sposób, który zdecydowanie nie przysparza im sympatii widowni – ale przynajmniej są jacyś i to bardzo pomaga. Moim ulubieńcem został czarnoskóry nastolatek Mohamad, który jako jeden z nielicznych bohaterów nie wywinął po drodze żadnego świństwa, kilka razy odznaczył się odwagą i heroizmem, jego relacja z niesłyszącym Samem jest bardzo ujmująca (i ładnie przedstawiona) oraz okazał bardzo zaradnym badassem zdolnym przetrwać będąc zdanym tylko na siebie. Ponadto posiada motywację, z którą bardzo łatwo sympatyzować. Dla samego Mohamada warto jest oglądać ten serial. Na szczęście nie jest on jedynym jaśniejszym punktem w obsadzie, bo – jak już wspomniałem – wiele innych postaci z czasem obrasta wątkami pogłębiającymi ich motywacje. 

Zmiana dotychczasowej scenerii (więcej, niż jedna w trakcie pierwszego sezonu) również zadziałała odświeżająco i serial w końcu ustanowił czym chce być i w jakim kierunku podążać. Jasne, nadal nie wszystko jest idealne – bohaterowie wciąż nie są aż tak dobrze skomponowani jak powinni, a relacje między nimi obrazowane są dość powierzchownie, ale Van Helsing stał się mimo wszystko produkcją, której oglądanie nie jest zupełną stratą czasu. Bardzo podoba mi się tempo prowadzenia fabuły – na tyle wolne, by dać czas wybrzmieć kolejnym zwrotom akcji i na tyle szybkie, by nie usypiać widza monotonią. Podoba mi się również fakt, że jest to w dużej mierze serial o kobietach i kobiecej przyjaźni – główna bohaterka i jej najlepsza przyjaciółka oraz kilka innych postaci żeńskich (choćby szekspirowsko wręcz tragiczna lekarka) zgarniają dla siebie sporo czasu antenowego i w żadnym wypadku nie jest to czas zmarnowany. Po drugiej stronie barykady – bo narracja od czasu do czasu porzuca protagonistów i daje nam wgląd w poczynania ich adwersarzy – jest równie ciekawie, bo mamy w obsadzie kilka wampirzyc (w tym – ciekawostka – jedną o ewidentnie polskim rodowodzie) w tym jedną o bardzo znaczącej roli w fabule. Jasne, serial utylizuje strasznie nielubiany przeze mnie motyw wampirzego biseksualizmu – oczywiście kobiecego, bo patriarchalna heteronorma nie zniosłaby żadnego innego – jako wyrazu zdziczenia i deprawacji, ale z drugiej strony równoważy to krótkim, ale ujmującym momentem niehereonormatywnej bliskości (intymnej, nie erotycznej) między dwiema bohaterkami pozytywnymi. Czyli jest lepiej, niż zazwyczaj, ale obawiam się, że długo jeszcze będziemy czekać na dzień, w którym utożsamianie biseksualności z drapieżnym seksualnym rozpasaniem stanie się anachroniczne. 

Czy oglądać? Nie wiem – mimo wszystkich wymienionych przeze mnie zalet Van Helsing to nadal jest serial klasy B, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jedni to kupią, inni niekoniecznie. Powiedziałbym, że to typowy serial „do kotleta”, ale okazjonalne elementy gore powodują, że raczej nie nadaje on się do ogląda podczas jedzenia. Trzeba po prostu lubić ten gatunek i przymknąć oko na pewne niedociągnięcia wynikające z niskiego budżetu oraz – nie ukrywajmy – niespecjalnie wygórowanych ambicji, jakie towarzyszą twórcom tego serialu. Twórcom, wśród których – jak z zaskoczeniem dowiedziałem się, przeprowadzając research do niniejszej notki – znajduje się (na reżyserskim stołku) Amanda Tapping, znana szerzej jako pułkownik Carter ze Stargate SG-1 oraz producentka i aktorka z bardzo lubianego przeze mnie serialu Sanctuary. Miło wiedzieć, że ta twórczyni nadal jeszcze działa i to w całkiem przyzwoitych projektach telewizyjnych. 

Podsumowując – nie jest to nic wyjątkowego, poza tym może odrzucić początkowo niską przyswajalnością, okazjonalnymi przesadnie wyrazistymi scenami przemocy (taka konwencja, choć i tak nie jest jakoś wybitnie źle – ale i tak odradzałbym oglądanie w trakcie spożywania posiłków) czy zbytnim przerysowaniem niektórych elementów świata przedstawionego (zachowanie wampirów, które intencjonalnie miało być pewnie zatrważające, częściej jednak budzi raczej śmiech). Myślę, że dużo zależy od tego, jak serial rozwinie się w drugim sezonie, który szczęśliwie został zamówiony bez większych problemów i pojawi się prawdopodobnie jeszcze w tym roku. Van Helsing ma bowiem szansę stać się czymś… może nie fenomenalnym, ale na pewno czymś, co zgromadzi sympatyczną grupkę widzów. Kto wie, może i ja się znajdę w tym gronie?

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...