fragment grafiki autorstwa Minttu Hynninen, całość tutaj. |
W dzisiejszej notce będę zajmował się tak zwanym fanserwisem i całym bagażem problemów z nim powiązanych. Będzie to kolejna notka typowo dywagacyjna – bez twardych dowodów, bez precyzyjnych danych i solidnego przygotowania merytorycznego. Generalnie dlatego, że jest to jeden z tych tematów, które mocno zależą od indywidualnej percepcji każdego i każdej z nas. Nie mam zamiaru nikomu narzucać swojej opinii – chcę jedynie wyeksponować swoją własną. Nie spodziewajcie się starannie zaplanowanego i przemyślanego wywodu, ponieważ jedną z przyczyn powstania tej notki jest moja osobista chęć usystematyzowania oraz poukładania sobie w głowie niektórych rzeczy – innymi słowy, ja sam chcę się dowiedzieć, jaką mam opinię na ten temat. Dlatego z góry przepraszam, jeśli po przeczytaniu tego tekstu nie poczujecie się ani o jotę mądrzejsi i mądrzejsze.
Zacznijmy od zdefiniowania samego terminu. Fanserwis jest potocznym określeniem elementów fabuły tekstu popkultury, które nie pełnią żadnych funkcji ubogacających dane dzieło z wyjątkiem jednej – są tam, ponieważ odbiorcy tego oczekują (albo też – autor myśli, że oczekują). Na ogół chodzi tu o treści erotyczne, które bynajmniej nie są esencjonalne dla fabuły czy estetyki dzieła, a mają na celu jedynie przyciągnięcie uwagi (sex sells) potencjalnych odbiorców lub zadowolenie tych już przyciągniętych. Choć fanserwisem mogą być również inne rzeczy – na przykład nawiązania do wcześniej ustalonej chronologii aktualnej odsłony serii, co jest puszczeniem oka w stronę wiernych fanów – to tego terminu przeważnie używa się właśnie w kontekście elementów erotyki i miękkiej pornografii w utworach, które erotyczne ani pornograficzne z założenia nie są. Dla wygody ograniczmy definicję właśnie do tego tylko aspektu.
Z fanserwisem jest ten problem, że – no właśnie – niespecjalnie on jest do szczęścia potrzebny. W zasadzie nie przeszkadza, chyba że swoją notorycznością przytłacza i odwraca uwagę od fabuły, a skoro stanowi wartość dodaną, która cieszy część odbiorców, to w czym właściwie problem? Jak już pisałem we wstępie – nie wiem. Przeciwnicy czasami przywołują argument „jakbym chciał oglądać takie rzeczy, to włączyłbym sobie film pornograficzny”, ale takie podejście implikuje bardzo czarno-biały obraz świata i kultury popularnej. Erotyka sama w sobie nie jest niczym złym (i jej demonizowanie przynosi raczej szkodę, niż pożytek) i umiejętnie wprowadzona może urozmaicić lekturę tej czy innej rzeczy. I w tym, moim zdaniem, tkwi sedno – fanserwis jest dla mnie akceptowalny, jeśli zostaje ubrany w żart, mrugnięcie okiem, jakąś ciekawą estetyczną lub koncepcyjną ramę. Przysłowiowa goła baba, choć obecna, nie jest sednem i nie o nią w gruncie rzeczy chodzi.
Z drugiej strony – i tu będę musiał się zgodzić – fanserwis częstokroć uprzedmiotawia, bo sprowadza bohaterki do roli czysto wizualnej, co wzmacnia kulturowy stereotyp o roli kobiety w społeczeństwie. Oczywiście kobiecy (w sensie – skierowany do kobiet) fanserwis również istnieje i coraz częściej jest wykorzystywany. To jednak trochę inna sprawa, ponieważ uprzedmiotowianie kobiecego ciała ma inną historię i kontekst kulturowy, niż uprzedmiotawianie ciała męskiego i nie powinniśmy traktować tego w taki sam sposób… a może właśnie powinniśmy, bo każde inne zachowanie nieładnie pachnie podwójnym standardem? Strasznie to skomplikowane, szczególnie jeśli dodamy do tego wszystkiego fakt, iż definicja fanserwisu jest bardzo płynna i pewnej mierze zależy od percepcji odbiorcy.
Posłużę się w tym miejscu jednym przykładem – gra video Bloodrayne jest właściwie napędzana fanserwisem, od skąpego stroju głównej bohaterki począwszy, na (kojarzących się raczej z Kamasutrą, niż walką wręcz) sposobach eksterminacji przeciwników skończywszy. A jednak sama gra posługuje się tym narzędziem w sposób szalenie subwersywny. Fanserwis paradoksalnie służy tam upodmiotowieniu protagonistki… przynajmniej wedle mojej interpretacji, doskonale bowiem rozumiem, że takie, a nie inne zabiegi estetyczne podjęte przez twórców tej gry mogą zostać odczytane jako ordynarny gimmick ukierunkowany na zachęcenie do zakupu produktu określoną grupę odbiorców (nastoletnich mężczyzn). Uroki postmodernizmu sprawiają, że jedno drugiego nie wyklucza, co jeszcze mocniej plącze i tak już zagmatwaną sytuację.
Osobiście do dzieł przesyconych fanserwisem zwykłem podchodzić z głęboką podejrzliwością, ponieważ żywię instynktowne przekonanie, że skoro szafują one golizną, to najwyraźniej niewiele mają więcej do zaoferowania. Oczywiście nie jest to żadną regułą (choć nie potrafię przywołać z pamięci ani jednego przypadku, w którym bogata w fanserwis historia odznaczała się ponadprzeciętnym poziomem), ale sprawdza się na tyle często, by można było z takiego założenia korzystać jak z drogowskazu pozwalającego omijać mniej interesujące rzeczy.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz