fragment grafiki autorstwa LemonEel, całość tutaj. |
Kiedy w swojej notce o Guardian of the Galaxy ostro skrytykowałem ten film, jeden z komentatorów zarzucił mi niezrozumienie kontekstu dzieła - wszak Strażnicy Galaktyki są hołdem i zarazem pastiszem Kina Nowej Przygody, więc jako taki musi być oceniany z odpowiedniej perspektywy. Problem polega na tym, że GotG nawet po przyjęciu takiej optyki jest filmem słabym i zwyczajnie nie broni się jako przyjemny akcyjniak w kosmicznym sosie. Tak, wiem że jestem w tej opinii stosunkowo odosobniony i że wielu ludziom się Strażnicy Galaktyki podobali i nie, nie mam z tym żadnego problemu - nie do mnie należy mówienie ludziom, co ma im się podobać, a co nie (mówię tylko o tym, co mi się podoba, a co nie). Czemu zatem wracam do tej sprawy? Ponieważ chciałbym przedstawić mocny kontrprzykład pokazujący, w jaki sposób można operować konwencją przygodowego science-fiction tak, by w trakcie obcowania z dziełem towarzyszyło nam nie zażenowanie, a czysta radość.
O Borderlands już kiedyś pisałem, chwaląc tę franszyzę za unikalną, otwarcie campową estetykę. Seria, choć realizująca się w konwencji napędzanej adrenaliną strzelanki FPP nie wpada przy tym w koleiny „zabawy tylko dla chłopców” w tym sensie, że nie jest realizacją męskich fantazji o dominacji wszechpotężnego samca alfa, u stóp którego omdlewają roznegliżowane dziewoje i rozszarpani na strzępy wrogowie. Seria jest niesamowicie barwna, otwarcie przerysowana i przesadzona w sposób, przez który nie da jej się brać na poważnie. Z każdą kolejną grą w serii pojawia się coraz więcej bohaterów i bohaterek nieheteronormatywnych, których nikt nie ma najmniejszego zamiaru ukrywać, ani maskować ich obecności. Borderlands to fantazja, owszem - ale niekoniecznie (i na pewno nie przede wszystkim) fantazja młodych, heteronormatywnych białych mężczyzn, którzy wciąż pozostają głównym targetem wysokobudżetowych gier akcji - znakomicie odnajdą się tam również kobiety (jest sporo znakomitych postaci płci żeńskiej, w które można się wcielić), osoby LGBT (co najmniej jedna z protagonistek jest aseksualna i co najmniej jeden protagonista jest biseksualny), osoby niebiałe i tak dalej. W jakiś sposób kolorowy, zdywersyfikowany płciowo i etnicznie, queerowy (a przynajmniej queerujący) Borderlands stał się jedną z najpopularniejszym marek w swojej klasie - a żywię głębokie przekonanie, że znakomicie wyważone mechaniki rozgrywkowe to tylko jeden z powodów. Dla mnie każda gra z tej serii to niesamowicie odświeżające przeżycie i nie muszę chyba dodawać, że jestem olbrzymim fanem całej serii.
Ale nie całą serią chcę się tutaj zajmować, tylko jej osobliwym spin-offem zatytułowanym Tales from the Borderlands stworzonym przez Telltale Games, którego fabuła rozgrywa się jakiś czas po wydarzeniach zaprezentowanych w Borderlands 2. Nie, żeby było to jakoś szczególnie istotne, ponieważ fabuła TftB prowadzona jest na tyle swobodnie, że nawet gracze nieznający żadnej z poprzednich produkcji z tej serii błyskawicznie się w niej odnajdą. Gra to oczywiście najbardziej klasyczny telltale’owy serial w stylu The Walking Dead czy The Wolf Among Us i chyba naprawdę nie da się o sposobie prowadzenia rozgrywki napisać niczego interesującego - mamy QTE, system dynamicznych dialogów i wyborów warunkujących (oczywiście do pewnego stopnia) dalszy przebieg rozgrywki oraz kilka sekwencji stricte przygodówkowych, gdzie za pośrednictwem interface’u manipulujemy obiektami w najbliższym otoczeniu celem uzyskania progresu. Nowalijką jest natomiast dwoje protagonistów sprawiedliwie dzielących między siebie czas rozgrywkowy oraz fakt, że każde z nich ma odrobinę inny styl rozgrywki. Rhys posiada cybernetyczny wszczep, dzięki któremu jest w stanie analizować i hackować niektóre dostępne w grze zabezpieczenia, w czasie gdy Fiona realizuje się jako „cyngiel” i częściej zmuszona jest pociągać za spust w obronie swojej lub swoich towarzyszy niedoli. Ale tylko nieco częściej, ponieważ obie postaci mają w ramach swoich przygód epizody wymagające użycia siły, jak i takie, w których muszą wykazać się większą subtelnością.
Opowieść w dużej mierze prowadzona jest za pomocą retrospekcji - Fiona i Rhys opowiadają swoje historie tajemniczej osobie, która pojmała ich na samym początku pierwszego epizodu gry. Początkowo miałem nadzieję, że tego typu wykorzystanie dwojga zdecydowanie niewiarygodnych narratorów wprowadzi jakieś interesujące niuanse fabularne, ale w tym konkretnym przypadku trochę się rozczarowałem - najczęściej wygląda to tak, że gdy jedno zaczyna za bardzo koloryzować wydarzenia, drugie natychmiast mu przerywa i podejmuje opowieść. Owszem, na ogół jest to bardzo zabawne, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że to trochę zmarnowana szansa na naprawdę interesujące żonglerki niedopowiedzeniami i przeinaczeniami, które bumerangiem Czechowa powróciłyby w dalszych częściach historii. Możliwe jednak, że takie zagrania niepotrzebnie zagmatwałyby opowieść, więc nie mam zamiaru narzekać na to zbyt mocno.
A opowieść jest zaiste doskonała - czysty kosmiczny western z pędzącą na złamanie karku fabułą, pościgami, oszustwami, strzelaninami, blefami, sympatycznymi bohaterami pierwszo- i drugoplanowymi, mnóstwem prześmiesznych żartów (dialogi! humor sytuacyjny!), umyślnie przeszarżowanych scen akcji oraz cudowną estetyką. Słowa nie napiszę tu o fabule Tales from the Borderlands, bo nie chciałbym nikomu zepsuć zabawy z samodzielnego jej odkrywania, ale napiszę raz jeszcze to, o czym wspominałem w pierwszym akapicie - TftB jest jak Guardians of the Galaxy, tyle tylko, że w odróżnieniu od Guardians of the Galaxy jest zrobione dobrze. To znaczy, że postaci są sympatyczne, żarty - szalone, ale jednocześnie skonstruowane i opowiedziane z klasą, fabuła znakomicie przeplata dynamiczne sceny akcji z wolniejszymi, ale równie interesującymi fragmentami ekspozycji postaci, a antagonista zamiast siedzieć na fruwającym krześle i dawać się po kolei zdradzać swoim podwładnym aktywnie działa, by pokrzyżować szyki protagonistom i jest przy tym tak cholernie uroczy i charyzmatyczny, że aż trudno jest się nam z nim rozstawać gdy gra dobiega końca. Nie, żeby reszta bohaterów dramatu jakoś szczególnie odstawała - wręcz przeciwnie, właściwie każdy (i każda, do damska część obsady jest bardzo liczna), kto pojawia się na arenie wydarzeń jest w jakiś sposób zapamiętywalny.
Słowem - silnie rekomenduję tę produkcję wszystkim osobom lubiącym przygodowe science-ficton. Najbardziej boli, że Telltale Games najwyraźniej nie ma zamiaru dalej rozwijać tej historii - mimo, iż pierwszy sezon został zakończony już spory czas temu wciąż nie dostaliśmy informacji o tym, czy trwają prace nad kolejną częścią tej opowieści. Szkoda - choć pięć odcinków, które składają się na pierwszy sezon Tales from the Borderlands opowiada spójną, zamkniętą historię z satysfakcjonującym finałem, aż chciałoby się raz jeszcze powrócić do tego świata i tych bohaterów. Miejmy nadzieję, że kiedyś będzie nam to dane.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz