fragment grafiki autorstwa Alesix Hunter, całość tutaj. |
Źle się dzieje z naszymi ukochanymi markami filmowymi i telewizyjnymi z dzieciństwa. Telewizyjne Muppets nie dorastają do legendy Jima Hensona, Wabbit jest abominacją, na którą postaci z Looney Tunes powinny spuścić nawet nie zasłonę milczenia, a ciężkie kowadło… z klasyków już chyba tylko Power Rangers wciąż jeszcze trzymają poziom. Dlatego gdy przystępowałem do oglądania The Lion Guard: Return of the Roar, nie nastawiałem się na nic wybitnego, choć oczywiście miałem nadzieję, że będę się na nim dobrze bawił. Jak zatem prezentuje się ten film? Muszę przyznać, że… nieźle. Oczywiście, jeżeli ktoś spodziewa się poziomu wykonania rodem z oryginalnego The Lion King będzie rozczarowany, bo i budżet nie ten, i założenia nieco odmienne, i standardy animacji się zmieniły (na gorsze) - ale, biorąc pod uwagę wszystko inne, to jest całkiem udana kreskówka.
Przede wszystkim bardzo ładnie wygląda - ręcznie malowane tła chwilami robią oszałamiające wrażenie i naprawdę żałowałem, że nie dostaliśmy więcej szerokich planów i dłuższych ujęć, na których moglibyśmy podziwiać pełne szczegółów i nasyconych kolorów krajobrazy. The Lion Guard stosuje hybrydową technikę animacji (podobną do tej z Papermana) umożliwiającą stworzenie animacji jak żywo przypominającej tradycyjną, ręcznie rysowaną dwuwymiarową kreskówkę. Studio animacyjne odwaliło kawał naprawdę dobrej roboty, bo The Lion Guard wygląda po prostu bardzo dobrze. Jasne, okazjonalnie zdarzają się ewidentnie niedoróbki - w tym jedna wyjątkowo paskudna, w scenie ucieczki Fuli przed stadem małp - ale są one bardzo rzadkie i jeśli zdarzy wam się mrugnąć w odpowiednich momentach, to nawet ich nie zauważycie. Jest kilka scen wizualnie nawiązujących do ikonicznych fragmentów The Lion King (choćby Simba opowiadający Kiarze o królestwie w identyczny sposób, jak Mufasa rozmawiał z Simbą) oraz sporo naprawdę świetnych sekwencji muzycznych wizualnie dopasowanych do piosenek. Moim faworytem jest Tonight We Strike, która to sekwencja wpisuje się w tradycję umieszczania w disneyowskich animacjach surrealistycznych fragmentów muzycznych, w trakcie których świat przestawiony zmienia się w narkotyczną halucynację (trop znany jako Disney Acid Sequence).
Fabularnie film jest dość prosty, z pojedynczym, przewidywalnym wątkiem i mało rozbudowanymi sylwetkami charakterologicznymi postaci, ale da się to przeżyć - pomaga świadomość, że pełnometrażowy The Lion Guard to zaledwie rozbudowany pilot do planowanego na przyszły rok serialu animowanego, więc trochę niesprawiedliwie byłoby go oceniać jako autonomiczną całość. Jako pilotowy odcinek sprawdza się nieźle - poznajemy status quo, mitologię serialu (bardzo elegancko wplecioną w fabułę The Lion King) oraz głównych bohaterów. Ze znanych już nam postaci powracają wszyscy nasi ulubieńcy - Simba, Nala, Rafiki, Timon, Pumbaa, Zazu oraz, znana z The Lion King II, Kiara. Stara Gwardia pełni jednak rolę zdecydowanie drugoplanową, ustępując miejsca nowym postaciom. Głównym bohaterem jest Kion - syn Simby i Nali oraz młodszy brat Kiary - który odkrywa w sobie moc strażnika królestwa zwierząt. Simba i Rafiki opowiadają mu o Lwiej Straży - grupie najszybszych, najsilniejszych, najodważniejszych i najbystrzejszych lwów, która od wielu lat broniła królestwa zwierząt i stała na straży kręgu życia. Do czasu aż jej przywódca postanowił zgładzić swojego brata i zająć jego miejsce na królewskim tronie, po czym skazał na wygnanie swojego bratanka. Brzmi znajomo? Powinno - ostatnim dowódcą Lwiej Straży był nie kto inny jak doskonale nam znany Skaza. Przyznam, że takie powiązanie mitologi serialu z historią znaną z The Lion King jest całkiem eleganckie - dość gładko wpasowuje się w to, co już wiemy o historii lwiej dynastii i ubogaca ją o nowe wątki. Niektórzy puryści mogą kręcić nosem na samą koncepcję Lwiej Straży, która wygląda trochę jak zwierzęca wersja Avengers i może sprawiać wrażenie, jakby była nie na miejscu w szekspirowskim uniwersum The Lion King, ale mnie ona nie przeszkadza.
Podoba mi się przesłanie, jakie udało się zmieścić w tym czterdziestominutowym filmie. Kion gromadzi Lwią Straż złożoną z różnych zwierząt reprezentujących cechy, jakimi powinni charakteryzować się członkowie tej grupy - mamy szybką gepardzicę, silnego hipopotama, odważnego ratela miodożernego (możliwe, że pamiętacie tego zwierzaka z running gagu w Bogowie muszą być szaleni) i bystrą czaplę złotawą. Simbie się to nie podoba, bo tradycyjnie w Lwiej Straży mogą służyć jedynie lwy - mamy więc konflikt pokoleniowy, gdzie ojciec-konserwatysta z mieszaniną pobłażliwości i niezadowolenia spogląda na rewolucyjne pomysły swojego postępowego syna. Ostatecznie okazuje się, że to Kion miał rację, ponieważ zgromadzona przez niego grupa, mimo zupełnego braku doświadczenia, odparła atak stada hien. Szkoda tylko, że cały ten konflikt zostaje rozwiązany tak szybko i łatwo, ale niestety na wiele więcej nie było czasu. Podobnie jak na rozwinięcie wątku Kiary, która powoli uczy się swojej roli przyszłej władczyni. Ten wątek ma naprawdę dużo potencjału, bo Kiara, jako starsza i rozsądniejsza siostra może stanowić świetną przeciwwagę porywczego, ufającego swoim instynktom Kiona. Podobała mi się również - lekko zasygnalizowana, ale jak najbardziej widoczna - troska Simby o to, czy Kion nie popełni tego samego błędu, co Skaza i nie zwróci się przeciwko siostrze próbując odebrać jej władzę. Zdecydowanie zbyt mało czasu otrzymali również poszczególni członkowie straży (z wyjątkiem Kiona i Bungi), o który właściwie niczego nie wiemy. Jasne, znamy ich imiona i umiejętności, ale niewiele poza tym. Można się spodziewać, że część z tych, lekko tylko zarysowanych, wątków i postaci zostanie rozwinięta w serialu, więc na razie nie ma o co kruszyć kopii.
W ogóle jeśli film ma jakąś poważniejszą wadę to jest nią brak jakiegoś wyrazistego antagonisty. Teoretycznie w tej roli występuje stado hien ze złowieszczym Janją na czele (przez cały film zastawiałem się, czemu przywódcą stada hien jest samiec? Ktoś tu spał na lekcjach biologii czy może znowu seksizm zwyciężył w starciu z rzeczywistością?), w praktyce jednak trudno jest brać je za jakieś poważne zagrożenie. Janja od samego początku był pokazywany w wielu upokarzających sytuacjach i już na samym początku filmu Kion bez większego problemu pogonił mu kota. I to nie jest tak, że ja nie lubię Janji, bo to na swój sposób sympatyczny bohater, ale naprawdę nie dorasta do roli główniej złego. Brak ciekawego złoczyńcy sprawia, że finałowe wydarzenia nie mają w sobie wystarczającej dozy dramatyzmu i trudno bać się o losy bohaterów, którzy szybko i sprawnie uporali się z zagrożeniem.
Oprawa muzyczna jest świetna - naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio jakaś kreskówka mogła poszczycić się tak chwytliwymi, wpadającymi w ucho piosenkami. Zuka Zama czy przywoływane już wyżej Tonight We Strike to utwory, które spokojnie mogłyby się znaleźć w jakiejś oficjalnej, wysokobudżetowej disneyowskiej produkcji kinowej - po prostu nie da się ich nucić. Nieco bardziej konwencjonalne tło muzyczne na ogół również sprawdza się świetnie, choć odnoszę wrażenie, że w niektórych momentach muzyka ilustrująca jest zbyt głośna i bombastyczna, przez co nie przystaje do toczących się na ekranie wydarzeń. Ale to w zasadzie drobiazgi. Także głosy podłożono bardzo dobrze. Skoro już o dubbingu i dialogach mowa - niesamowicie spodobało mi się, że każda z postaci ma jakieś własne powiedzonko w języku suahili, podkreślając w ten sposób specyfikę i kulturę miejsca akcji filmu.
The Lion Guard: Return of the Roar jest filmem fajnym - tylko tyle albo aż tyle. Dzieciakom, szczególnie tym młodszym, zapewne się spodoba, a dorośli na pewno docenią nawiązania do ich ukochanego filmu z dzieciństwa, wpadającą w ucho oprawę muzyczną i świetną animację. Na pewno z ciekawości rzucę okiem na kilka odcinków serialu, bo na tle tego, co ostatnio telewizja oferuje nam w dziedzinie animacji The Lion Guard wypada po prostu bardzo dobrze.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz