fragment grafiki autorstwa Jona Jacobsena, całość tutaj. |
Istnieje jeden szczególny powód, dla którego obejrzałem Project Almanac - kameralny film science-fiction wyprodukowany przez Michaela Baya za nędzne drobniaki, które zaplątały mu się w kieszeni po skasowaniu wypłaty za Transformers. Jaki to powód? Otóż reżyser niniejszego obrazu, niejaki Dean Israelite, został niedawno zaangażowany do pracy nad kinowym filmem Power Rangers. Będąc ogromnym fanem tej marki musiałem się dowiedzieć, na ile rozsądny był to wybór. Israelite to artysta o bardzo skromnym dorobku - poza drobnymi pracami tu i tam Project Alamanac to jego jedyny liczący się obraz. Jak zatem wypadł? Całkiem nieźle.
Film zdaje się wskrzeszać dość już chyba zapomniany motyw nastoletniego wynalazcy, który w zaciszu garażu rodziców, korzystając z najprostszych komponentów buduje maszynę, jakiej nie byłaby w stanie stworzyć armia inżynierów ze wsparciem NASA i CERN. Mamy głównego bohatera - młodego mężczyznę imieniem David - który, korzystając z komponentów i notatek swojego ojca, majstruje wehikuł czasu. Wraz z siostrą, dwoma kumplami i jeszcze jedną dziewczyną, w której skrycie się podkochuje robi to, co pewnie zrobiłby każdy nastolatek dysponujący taką technologią - uprawia life hacking do sześcianu, trolluje rzeczywistość (jest hilaryczna scena, w której jeden z kumpli głównego bohatera prankuje samego siebie z przeszłości). Oczywiście z czasem okazuje się, że podróże w czasie to nie zabawa i nawet drobne zmiany mogą zaowocować przerażającymi konsekwencjami.
Pierwsza część filmu jest po prostu znakomita i naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio równie dobrze bawiłem się oglądając tego typu film. Na pewno pomogła w tym konwencja found footage, która mocno skraca dystans pomiędzy widzem, a tym, co się dzieje na ekranie. Pseudoamatorski sposób filmowania i gry aktorskiej ułatwiają również zawieszenie niewiary - a jest co zawieszać, bo elementy science-fiction są mocno naciągane i w zasadzie służą tylko jako wytrych fabularny. Najmądrzej jest nie brnąć w naukowy element filmu i nie dopytywać się dokładnie, w jaki konkretnie sposób działają tu podróże w czasie i, na przykład, czemu bohaterowie nie wpadają na siebie, gdy raz po raz cofają się w czasie, by jeden z nich nie zawalił odpytywania na lekcji. Taki już urok opowieści o podróżach w czasie - nigdy nie są specjalnie mądre. Nie przeszkadza mi to, ponieważ fabuła do pewnego momentu daje radę, a postaci są naprawdę sympatyczne i lubi się je właściwie od samego początku. Głównie dlatego, że są tak realistyczne i po ludzku zwyczajne - bez żadnych przerysowanych osobowości czy kreskówkowych zachowań. Normalni, korzystający z życia młodzi dorośli, ani specjalnie bystrzy, ani specjalnie charyzmatyczni, ale mimo to (właśnie dlatego?) tak łatwo można się do nich przywiązać i kibicować im.
O ile początkowe sceny ukazujące dynamikę w grupie, charaktery poszczególnych postaci, budowę oraz testowanie wehikułu czasu ogląda się z uśmiechem i uwagą, o tyle w miarę postępów fabuły niektóre rzeczy zaczynają się trochę sypać. W opowieściach typu timey-wimey trzeba wykazać się naprawdę dużą sprawnością w operowaniu scenariuszem tak, by nie skonfundować widza i samemu nie pogubić się w meandrach kolejnych paradoksów. Dopóki reżyser trzymał się w miarę mało skomplikowanych zabaw z czasem, było wyśmienicie. Kiedy jednak zaczęło się coraz bardziej rozpaczliwe przepisywanie kolejnych linii czasowych, do filmu wkradł się chaos - pojawiają się niewyjaśnione rzeczy (czemu policja ściga Davida? Co się tak właściwie stało Adamowi w linii czasowej, w której zapadł on w śpiączkę?). W dodatku finał był zbyt pospieszny i w pewien sposób rozczarowujący, ponieważ nie dostaliśmy odpowiedzi na wiele ważnych fabularnie pytań. Paru wątkom - choćby historia ojca Davida albo związek Adama z siostrą Davida - zabrakło należytego rozwinięcia i rozwiązania. To denerwuje, szczególnie w świetle faktu, że cały ten chaos poprzedza absurdalnie rozciągnięty epizod bohaterów bawiących się na Lollapalozie - jakiś kwadrans montażu stockowych ujęć bawiących się ludzi. Jasne, ten epizod był ważny fabularnie, bo uruchomił łańcuch kluczowych wydarzeń, ale film tylko by zyskał na jego wycięciu i zastąpieniu lepszą podbudową fabularną finału. Czy to psuje Project Almanac? Trochę tak, ale nie do tego stopnia, by kompletnie skaszanić cały film. Przez zdecydowaną większość czasu reżyser wie, co robi i jaką historię chce opowiedzieć oraz - w jaki sposób to zrobić. Dla mnie Project Almanac to przede wszystkim historia o dorastaniu - nauce brania odpowiedzialności za własne błędy, ponoszenia konsekwencji własnych czynów i tak dalej. Jest to zrobione bardzo nienachalnie i bez krzty moralizowania.
Found footage to niesamowicie ryzykowna metoda narracji filmowej. Kiedy korzysta się z niej mądrze i z wprawą, jest bardzo użytecznym narzędziem pomagającym zwiększyć immersję i „wpuścić” widza do świata filmu. Kiedy komuś tej wprawy brakuje, kończy to się na ogół katastrofą. Na szczęście Project Almanac doskonale radzi sobie z tą konwencją. Pozornie przypadkowe ujęcia pokazują dokładnie to, co powinny, fragmenty, w których kamera lata na wszystkie strony jak opętana, a widz się irytuje tym, że nic nie widzi niemal nie występują (a nawet jak występują, to tylko w tych momentach, w których mają sens). Taki zabieg daje również szansę bawienia się nietypowymi ujęciami oraz bardzo fajnymi gadżetami fabularnymi, takimi jak artefakty graficzne czy zakłócenia w trakcie przenoszenia się w czasie. Bardzo fajnie to wypadło i polecam ten film choćby po to, by zobaczyć, jak fajne potrafi być found footage, gdy mądrze się je wykorzystuje.
Przyznam, że po obejrzeniu Project Almanac jestem o wiele spokojniejszy o kinowy reboot Power Rangers. Jasne, pełnometrażowy debiut Deana Israelite nie jest może doskonałym filmem, który po latach stanie się kultowym klasykiem pokroju Donnie Darko, ale mimo to jest solidnym tworem, który zostawia po sobie bardzo dobre wrażenie. Israelite wysoko ustawił sobie poprzeczkę - historie o podróżach w czasie mają tendencję do rozsypywania się nawet w rękach utalentowanych twórców, a i found footage bardzo łatwo zmienić w niedający się oglądać festiwal rozmazanych plam i skopanej narracji wizualnej. A mimo to nakręcił bardzo przyjemny film z sympatycznymi bohaterami, interesującą historią i niezłym stopniowaniem napięcia. Jeśli macie wolną chwilę - obejrzyjcie.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz