fragment grafiki autorstwa Leonarda Crettaza, całość tutaj. |
Z Gattaca mam ten szkopuł, że jest to film, który w zasadzie ukształtował mnie jako fana sci-fi. Konkretnie - pewnej konkretnej odmiany fantastyki naukowej skupiającej się nie na wartkiej akcji, efektownych scenach walk w kosmosie i barwnych dekoracjach, tylko na opowiadaniu o naszym świecie językiem analogii i metafor. Obejrzałem ten film jako bardzo młody nastolatek i zrobił on na mnie olbrzymie wrażenie - uświadomiłem sobie, że fantastyka najbardziej przemawia do mnie jako narzędzie do mówienia czegoś interesującego o otaczającej nas rzeczywistości, poręczny zestaw metafor, w które ubrać można sprawy ważne i trudne. Obok Gry Endera to chyba właśnie Gattaca sprawiła, że o wiele chętniej oglądam po science-fiction pokroju The Moon, niż Avatara, a i w tej drugiej staram się doszukiwać - niekiedy być może bardzo na siłę - jakiegoś komentarza społecznego. Nie zrozumcie mnie źle, nadal bardzo lubię dynamicznie akcyjniaki w sosie fantastycznonaukowym, ale dla mnie zawsze to będzie trochę fantastyka drugiej kategorii. Niedawno postanowiłem sprawdzić, jak ten film broni się po latach. Okazało się, że całkiem nieźle, choć niestety nie obyło się bez paru mniejszych i jednego dużego zgrzytu, psujących moją bezkrytyczną dotychczas opinię o Gattaca.
Od tego może zacznijmy, bo gryzło mnie to przez cały film - główny bohater to egoistyczny dupek. Jasne, walczy o spełnienie swojego życiowego pragnienia (lot w kosmos) i film bardzo wyraźnie mówi nam, że powinniśmy mu kibicować… tylko, że ten człowiek nigdy nie powinien znaleźć się na pokładzie promu kosmicznego. Nie dlatego, że dyskryminujące niedoskonałe genetycznie jednostki społeczeństwo mu zabrania - nawet w naszej rzeczywistości Vincent nie miałby szans na dołączenie do załogi. Facet ma wadę wzroku, problemy z ciśnieniem i jest w grupie ekstremalnie podwyższonego ryzyka zawału, co z miejsca go dyskwalifikuje. Loty w kosmos (zarówno w realnym świecie, jak i w filmie Gattaca) to nie zabawa i z przyczyn bezpieczeństwa wszyscy kosmonauci muszą być w najlepszej możliwej kondycji fizycznej, ponieważ jeśli tam na górze coś nawali, to nie ma możliwości wezwania karetki pogotowia. W filmie przynajmniej raz widzieliśmy, że główny bohater ma problemy z sercem, zaś badania i prognozy medyczne z początku czynią sprawę bardzo jednoznaczną. Przypuśćmy, że Vincent dozna zawału w trakcie przeprowadzania jakichś badań lub prac konserwacyjnych w trakcie ekspedycji - narazi w ten sposób nie tylko siebie, ale również swoich kolegów i koleżanki z zespołu na olbrzymie ryzyko. I to wszystko w imię egoistycznego pragnienia lotu w kosmos. Rozumiem, o co chodziło reżyserowi - pokazać, że tym, co naprawdę się liczy są nie zoptymalizowane geny, ale prawdziwa pasja, hart ducha, determinacja i żelazna konsekwencja - ale wybrał najgorszy sposób, by to zobrazować.
Ale wiecie, kto jest jeszcze gorszy? Rodzice głównego bohatera. Najpierw zdecydowali się na niezmodyfikowane genetycznie dziecko z pełną świadomością, że skazują je przez to na żywot obywatela drugiej kategorii, a potem zamówili sobie kolejne dziecko, już zoptymalizowane genetycznie, by Vincent dorastał w cieniu swojego młodszego, doskonalszego brata. Absolutnie nie kupuję tego rozwiązania fabularnego, ponieważ nie ma ono najmniejszego sensu i służyło jedynie zaaranżowaniu określonej sytuacji, w której łatwo sympatyzowalibyśmy z głównym bohaterem. Nie wspominając już o tym, że trudno rozpatrywać taką decyzję rodziców głównego bohatera inaczej, niż w kategorii bezrozumnego okrucieństwa. Wytłumaczenie, które dostaliśmy jest właściwie obrazą inteligencji widza - matka Vincenta była wierząca i chciała sporządzić sobie dziecko „po Bożemu”. Potem nagle jej się odmieniło i przy drugim dziecku zdecydowała się na podrasowanie embrionu (polscy biskupi zbiorowo zeszliby na zawał). Bez żadnego wyjaśnienia. To się zupełnie nie klei i już na wstępie bardzo mocno zraziło mnie do Gattaki.
Koncepcja dyskryminacji na tle genetycznym przemawia do wyobraźni i prowokuje widza do zadawania sobie pytań o eugenikę i jej możliwe implikacje, nietrudno też wziąć ją za analogię innych, istniejących w naszej rzeczywistości, typów dyskryminacji. Niestety w takim wymiarze morał filmu jest bardzo niefortunny, bo środkiem do osiągnięcia celu głównego bohatera nie jest emancypacja, tylko oszukanie toksycznego systemu społecznego. Gdyby odnieść wymowę Gattaki do innych typów dyskryminacji, dostajemy coś w stylu „jeśli jesteś kobietą - udawaj mężczyznę tak, by inni się nie zorientowali; jeśli jesteś czarny - wybiel się; jeśli jesteś imigrantem - wyrzeknij się kraju swojego pochodzenia i kultury, w której dorastałeś” itd. Główny bohater nie łamie status quo, czyniąc je zdrowszym dla innych, podobnych mu, obywateli, tylko wykonuje tytaniczną pracę, by się do niego dopasować - trochę jak gej biorący ślub z kobietą i zakładający tak zwaną normalną rodzinę, by uchronić się przed ostracyzmem społecznym.
Co zatem wyszło? Relacja Vincenta z Jeromem - mężczyzną, od którego kupił nową tożsamość umożliwiającą mu podjęcie pracy w instytucie lotów kosmicznych. Jerome (Jude Law) to zepsuty, nihilista dążący do samozagłady jeszcze przed tym, jak wylądował na wózku inwalidzkim - na który notabene posłała go nieudana próba samobójcza. Determinacja Vincenta z czasem zdaje się zmieniać jego nastawienie, jednakże nie na tyle, by w finale Jerome nie targnął się powtórnie na własne życie (tym razem z pożądanym rezultatem). Po pewnym czasie obaj zachowują się niemal jak para - w ogóle homoseksualny podtekst ich wzajemnych relacji jest tak potężny, że przyćmiewa nawet wątek romantyczny Vincenta i jego koleżanki z pracy granej przez Umę Thurman.
Gattaca bardzo fajnie rozgrywa kreację świata przedstawionego. Zamiast brnąć w jakieś przeestetyzowane cyberpunkowe udziwnienia, przedstawiona w filmie bliżej nieokreślona przyszłość wygląda niemal zupełnie jak nasze obecne czasy - jedynie pewne szczegóły w tle dyskretnie sygnalizują zaawansowanie technologiczne świata. Bardzo podobało mi się to zagranie, ponieważ sprawia, że o wiele łatwiej jest nam uwierzyć w taki świat i się w nim odnaleźć. Znakomita jest też muzyka, skomponowana przez Michaela Nymana - minimalistyczna, ale przejmująca i znakomicie korespondująca z tym, co się dzieje na ekranie. W ogóle to jest bardzo estetyczny film - duża w tym zasługa zdjęć (Sławomir Idziak, więc oczywiście klasa sama w sobie) oraz hipnotycznej kombinacji długich, statycznych ujęć. Film powstał w latach dziewięćdziesiątych, ale w ogóle się nie zestarzał - oglądanie Gattaki to prawdziwa przyjemność na poziomie estetycznym. Choćby tylko z tego powodu warto obejrzeć ten film.
Tak więc tak - Gattaca nie jest tak doskonałym filmem, jakim go pamiętałem. Co nie zmienia faktu, że to wciąż jedna z ciekawszych produkcji science-fiction i cieszę się, że to ona uruchomiła we mnie fascynację tym gatunkiem fantastyki. Przy wszystkich swoich wadach, najpewniej to ten film uchronił mnie przed uważaniem Guardians of the Galaxy (i innych pokrewnych pulpetów typu Pacific Rim) za ciekawe produkcje.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz