wtorek, 10 lutego 2015

Przekleństwo mitu

fragment grafiki autorstwa Mentona J. Matthewsa III, całość tutaj.


Kuba z bloga Pulp Warsaw* po raz kolejny nawiązał jednej z naszych forumowych rozmów do mojej notki, w której ośmieliłem się podnieść klawiaturę na Batmana dysponując w najlepszym przypadku szczątkową wiedzą na temat tego bohatera i jego historii. No cóż, takie właśnie było zamierzenie - ale powrót do tej sprawy sprowokował mnie do nieco głębszych przemyśleń odnośnie popkulturowych mitów. Ponownie będzie to notka z cyklu „sam nie wiem, co myślę o danym temacie, więc napiszę o tym blognotkę w nadziei na to, że w trakcie pisania usystematyzuję sobie pewne rzeczy” więc istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że tekst będzie nieskładny.

W większości przypadków postaci popkulturowe mają relatywnie krótki żywot - trzy tomy sagi fantasy, cztery sezony, dwie komiksowe serie, jeden film pełnometrażowy. Przychodzą, robią swoje i znikają na zawsze. Mają pewien ukonstytuowany rys charakterologiczny, który ewoluuje na przestrzeni fabuły. Najczęściej posiadają jednego określonego twórcę, który wie (czasem nie wie, ale na potrzeby wywodu pomińmy te przypadki), co chce zrobić z tą postacią, w którą stronę popchnąć jej ewolucję i gdzie ją zatrzymać, by zamknąć transformację bohatera/bohaterki w mniej lub bardziej eleganckiej konkluzji. Czasem ci bohaterowie giną, ale nawet jeśli nie, to na dłuższą metę nie ma to żadnego znaczenia - ich rola została zakończona.

Czasami jednak dzieje się inaczej. Czasami dana postać odnosi tak niesamowitą popularność, że twórca (albo dystrybutor, albo ktokolwiek mający moc podjąć albo wymusić taką decyzję) nie zatrzymuje się na tym ustalonym planie - wychodzi dalej. Schodzi z wyrysowanej starannie mapy i zaczyna błądzić. Popularność nie spada, wydawca naciska, dystrybutor wymusza kolejny sequel, stacja telewizyjna szuka nowego showrunnera. Pojawiają się kontynuatorzy piszący kolejne przygody bohatera - czasem wbrew woli twórcy - wikłający go w kolejne perypetie, zmuszający do przeżywania kolejnych wzlotów i upadków. Niektórzy robią to lepiej, niektórzy gorzej - a niektórzy po prostu inaczej. Interes się kręci - wychodzi coraz więcej przygód bohatera w coraz to różniejszych formach. Nikt nie jest w stanie tego koordynować, przesączają się pierwsze sprzeczności fabularne i charakterologiczne, sama postać zaczyna się rozmywać. Zaczynają się reinterpretacje, restarty, rebooty, nowe spojrzenia. Postać wciąż ta sama, ale jakby inna w zależności od tego, kto ją pisze, w jakim medium rozgrywają się jej przygody. Nowi scenarzyści nie są w stanie przeczytać wszystkiego, co wyprodukowali ich poprzednicy - albo nie mają czasu, albo nie chcą, albo mają swoje własne, rewolucyjne pomysły. Cała konstrukcja zaczyna się zapadać pod własnym ciężarem i tylko głębokie zawieszenie niewiary odbiorców pozwala przyjąć, że to wciąż ten sam bohater, z którym mieliśmy do czynienia z początku.

Ale to przecież nieprawda - to już nie jest ten bohater. To już nie jest jakikolwiek bohater - to mit. Po tylu latach, tylu twórcach i tylu opowieściach bohater przestaje być określoną fikcyjną indywidualnością, a staje się… mitem. Lekko tylko określoną, plastyczną formą poddającą się modyfikacjom w zależności od potrzeby danego medium, potrzeby danego twórcy, potrzeby danej chwili. Pozostają najbardziej charakterystyczne, ikoniczne cechy kojarzone przez ogół, osmotycznie przesiąknięte do świadomości odbiorców - jeśli one się zgadzają, odbiorcy są skłonni bez większego ryzyka się pogodzić z taką, a nie inną sytuacją.

Takich mitów mamy całe mnóstwo. Sherlock Holmes. Doctor. Spider-Man. Wolverine. James Bond. Batman, oczywiście. Każdego z nich - i wielu, wielu innych - popkultura przepuściła przez wyżymaczkę tyle razy i na tyle sposobów, że niepodobna jest określić ich charakterów w sposób inny, niż bardzo, ale to bardzo przybliżony. Jak już wspominałem, pozostają tylko ikoniczne elementy - dedukcyjny geniusz Sherlocka, ekscentryzm Doctora, wielka moc i wielka odpowiedzialność Spider-Mana czy burkliwość Wolverine’a. Oni i tak mieli sporo szczęścia - spójrzmy choćby na Hanka „Ant Mana” Pyma, który, bardzo niesprawiedliwie dla tej postaci, okrzepł w pamięci twórców i fanów właściwie tylko jako damski bokser znęcający się nad żoną. Nawet w obrębie jednego kontinuum fabularnego co bohaterowie różnią się - niekiedy w bardzo drastyczny sposób - w zależności od tego, kto ich pisze. Pod piórem innego pisarza magicznie tracą albo zyskują nowe cechy charakteru, bezkolizyjnie wychodzą z traum, jakie spowodował poprzedni scenarzysta, głoszą inne poglądy.

Czy to znaczy, że powinniśmy zrezygnować ze śledzenia ich przygód? Nie, chyba nie - po prostu warto pamiętać, że tego typu flanderyzacja jest nieunikniona dla rozbudowanych franczyz. Postać staje się mitem, ewoluuje albo cofa się w rozwoju w zależności od pozafabularnych warunków. Ten proces wydaje się nie do powstrzymania - i właściwie nie ma sensu go powstrzymywać. Kiedy biorę do ręki komiks - na przykład - Jossa Whedona o X-Men, to traktuję jego dzieło jako rzecz odrębną fabularnie, nawet jeśli dzieło nominalnie przynależy do szerszego uniwersum. To nieważne - wiem, że dany autor zapewni mi koherentność w obrębie pisanej przez siebie serii, ale nie może mi zagwarantować, że jego następcy będą stuprocentowo jego wizji. On sam zresztą też nie był zbyt wierny swoim poprzednikom (słynne cojones Cyclopsa wyhodowane właśnie w Astonishing X-Men Whedona).

A zatem - drogi Kubo, uważam, że w tym szczególnym przypadku nie muszę mieć drobiazgowej wiedzy o historii i ewolucji postaci Batmana, bo nie piszę o żadnej konkretnej jego inkarnacji czy interpretacji. Piszę o micie. A mit znam.

_________
*na którego (bloga, nie Kubę) wchodziłbym częściej i komentował go ZNACZNIE częściej, gdyby nie fakt, że znajduje się on na tumblrze i kolejne notki zwykły mi się objawiać gdzieś pomiędzy kolejnym gifsetem z Power Rangers, a nagim torsem Benedicta Cumberbatcha. Nie wiem czemu, ale w jakiś pokrętny sposób psychologicznie zniechęca mnie to do komentowania.

6 komentarzy :

  1. Wystarczy wchodzić klasycznie przez adres albo rss a nie prze kokpit tumblr. Robi tak praktycznie każdy kto go komentuje ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Och. To wyjaśnia, dlaczego sporo fanów ma taki problem z Megatronem z MTMTE.

    OdpowiedzUsuń
  3. Teza bardzo ciekawa i nie budzi moim zdaniem większych kontrowersji. Ale wracając do samego tekstu o Batmanie (i ekstrapolując to na inne inkarnacje takiego popkulturowego mitu), to wydaje mi się, że to nie do końca tak powinno działać. W sensie znam mit (u Batmana bogaty dziedzic z nieprzepracowaną traumą po śmierci rodziców) i go nie lubię/nie akceptuję/nie podoba mi się - skreślam zatem różne jego wcielenia. Użyłeś przykładu Doctora, czy Sherlocka i zobacz. Zmęczył Cię Moffat, ale słuchowiska chwalisz. Jedni wielbią "Sherlocka" BBC, a inni "Elementary". Oba to teoretycznie Sherlock, ale tylko absolutna esencja jest ta sama. Reszta to różnice. Z Batmanem jest tak samo. Są rzeczy wymuszone i nabzdyczone (ostatni film Nolana), są rzeczy autentycznie wybitne, które używając mitu potrafią opowiedzieć i poruszyć wiele interesujących kwestii. Mi się wydaje, że w przypadku takich właśnie popkulturowych fenomenów warto po prostu pogrzebać. Nie tylko w przypadku Batmana. Skreślając taki mit na starcie wydaje mi się, że sporo się traci.

    A na marginesie poproszę o aktualizowaną statystykę ilości wejść do posta na tag "nagi tors Benedicta Cumberbatcha". Jeżeli będą tak wysokie jak podejrzewam kradnę tag pod swoje wpisy ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Intuicyjnie tą kwestie traktowałem tak że każdy autor nawet jeśli stara się być bardzo wierny wizji kogoś innego, wraz z kontynuacją robi adaptację (interpretację) Wtedy nie ma żadnego zdziwienia że jeden batman jest kompletnie inny od drugiego. Więcej, to jest to co pozwala franczyźnie funkcjonować dekady bo mogę wzgardzać jedna wersją i wychwalać drugą, jak franczyzna ma słaby okres to mogę uwierzyć że z czasem znajdzie się ktoś kto ją dźwignie.
    Większość z tych cech Weyna które zauważasz jest już wykorzystywana świadomie przez co bardziej inteligętnych twórców. Batman od dawna nie jest lubialna postacią, (podobnie jak np Cycklops z X-menów). Nie chodzi o to żeby go lubić, właśnie wady czynią go ciekawym a więc twój wywód jest trochę na zasadzie nie lubię cukru bo jest słodki.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja tylko w sprawie testykulów Cyclopsa, potocznie zwanych jądrami - to nie jest tak, że Whedon wziął taką wersję Scotta znikąd. Krótko przed New X-Men Morrisona Cyke był praktycznie takim samym przerysowanym badassem jakim został gdy po Whedonie inni autorzy komicznie rozdmuchali jego cojones. Morrison to wytłumił, bo u niego Scott miał traumę po rozwodzie z Apocalypsem i ogólnie był wycofany i wyciszony, ale nawet tam co jakiś czas kozaczył. Whedon po prostu to wydestylował (i uczynił testykule cechą wrodzoną Cyclopsa, podczas gdy w poprzednich interpretacjach były sugestie, że zostały mu po Apocalypsie).

    OdpowiedzUsuń
  6. Ze Scottem i jego cojones jest tak, jak z Wachowskimi i bullet-time - wiadomo, że inni robili to wcześniej, ale punkt graniczny stoi na konkretnych twórcach, którzy są powiązani z danym motywem,

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...