piątek, 20 lutego 2015

00. Rork - wstęp

fragment grafiki autorstwa Andreasa Martensa, całość tutaj.

Rork jest najlepszym komiksem, jaki w życiu czytałem.

Poważnie - nie żaden tam Sandman, Planetary, Blame! czy nawet Maus albo któraś z prac Moebiusa. Wszystko to oczywiście są znakomite pozycje, które czyta się z zachwytem, ale tylko jeden komiks w moim życiu wywarł na mnie tak ogromne wrażenie, tylko jeden komiks tak dobitnie dał mi odczuć, że obcuję z czymś niepowtarzalnym - z autentycznym dziełem sztuki doskonałym na wszystkim poziomach, od koncepcyjnego począwszy na graficznym skończywszy. To zapewne dość kontrowersyjna opinia, jako że Rork wobec wyżej wspomnianych arcydzieł jest pozycją niszową, o której słyszało stosunkowo niewiele osób, a czytało jeszcze mniej. Dla mnie jednak komiks Andreasa Martensa jest właściwie szczytowym osiągnięciem w dziedzinie literatury graficznej i wejdę w ostrą polemikę z każdą osobą, która ośmieli się podważyć tę tezę.

Zdaję sobie oczywiście z faktu, iż mój zachwyt Rorkiem częściowo spowodowany jest moim zapatrywaniem się na współczesny postmodernizm popkulturowy. Otóż uwielbiam ten trend, to radosne remiksowanie, syntezowanie i przetwarzanie rozmaitych koncepcji z różnych epok, nadając im przy tym nowej świeżości i prowokując do ścierania się coraz to innych poetyk. Z drugiej jednak strony bardzo, ale to bardzo irytuje mnie powszechne w tym współczesnym popkulturowym postmodernizmie przyzwolenie na niespójność konceptualną i estetyczną. Ja wiem, że wrzucenie do jednej opowieści średniowiecznego nordyckiego bóstwa, współczesnego multimilionera i żołnierza z Drugiej Wojny Światowej jest z wielu względów atrakcyjne, ale bez solidnych fundamentów koncepcyjnych i równie solidnej klamry estetycznej taka opowieść najpewniej stanie się kolorowym, ale irytującym i chaotycznym szumem. To chyba największy zarzut, jaki mam wobec Sandmana (Planetary do pewnego stopnia usprawiedliwione jest swego rodzaju antologicznością i fabularną szufladkowością poszczególnych numerów-cegiełek) - o ile prezentowane na jego łamach koncepcje same w sobie są piekielnie błyskotliwe, o tyle skomponowane w jedną opowieść rażą wzajemną nieadekwatnością. Ja wiem, że to fajnie prezentować w ramach komiksowej serii zarówno przeróbki baśni arabskich, jak i klasyczne opowieści o duchach czy biblijne palimpsesty, ale kupy to się nie trzyma w ogóle. To oczywiście tylko moja prywatna opinia, ale tego typu radosne, niekontrolowane kolaże konwencyjne odbieram jako przejaw artystycznej niedojrzałości.

W Rorku tego nie ma. Ta licząca osiem tomów (siedem plus napisany po latach prequel) opowieść, choć dotyka całego mnóstwa popkulturowych motywów - życie pozaziemskie, mistycyzm, magia, wizjonerskie technologie, zaginione cywilizacje - jest od początku do końca pieczołowicie zaplanowaną opowieścią. Andreas wskrzesza w niej ducha starodawności - pionierskich dzieł fantastyki rodem z powieści Verne’a, Le Rouge’a, Doyle’a, Lovecrafta czy pulpowych pisarzy amerykańskich. W przeciwieństwie do Ellisa (jakże natrętnie powraca w tej notce Planetary…) Andreas ucieka od łopatologizmu, indywidualizując przedstawiane w swoim dziele postaci i motywy tak, by z jednej strony wprowadzić spójność opowieści, a z drugiej uczynić je czymś więcej, niż dość oczywistym karawanem popkulturowych ikon (ponazywanych i narysowanych inaczej w przypadkach postaci niegoszczących jeszcze w domenie publicznej). Autor Rorka, umiejętnie operując klimatem i tropami buduje kompleksową, misternie skonstruowaną historię, która budzi szczery zachwyt i poraża rozmachem. Niezależnie od tego, czy mówimy o ruinach gotyckich katedr gęsto porośniętych tropikalną roślinnością, statku kosmicznym igrającym z postrzeganiem głównego bohatera czy podziemiach Nowego Jorku, andreasowskie wizje zawsze przemawiają do wyobraźni i nigdy nie pozostawiają obojętnym.

Tym, co zachwyca równie mocno jest warstwa graficzna i sposób budowania narracji w oparciu o nietypowe układy kadrów. Od razu powiem, że jestem ogromnym fanem kreski Andreasa i chyba jednym z niewielu jego miłośników, którzy uznają ewolucję andreasowskiego stylu (od Cmentarzyska katedr w górę) za zmianę na plus. Postaci o lekko kreskówkowej anatomii i wyrazistych cechach szczególnych mi nie przeszkadzają. Przeciwnie, dzięki temu zabiegowi artystycznemu Andreas wyróżnia się na tle innych europejskich rysowników - widząc narysowaną przez niego ilustrację od razu wiemy, z kim mamy do czynienia i nigdy nie pomylimy go z kimś innym. Prawdziwą maestrią jest jednak operowanie kadrami - pod tym względem w świecie komiksowym istnieje dla mnie dość radykalny podział na Andreasa z jednej strony i całą masę konserwatywnych, zachowawczych cieniasów, dla których szczytem finezji jest kadr prostokątny zamiast kwadratowego z drugiej. No, może trochę przesadzam, ale w porównaniu z przeważającą większością znanych mi rysowników Andreas jest pod tym względem geniuszem przywiązującym wagę zarówno do szczegółu (pojedynczy kadr), jak i ogółu (kompozycja strony). Panele w Rorku (i innych pracach autora) nachodzą na siebie, splatają się, łączą, dzielą, rozpychają się na stronie, układają w precyzyjny obraz, narzucają zaplanowaną dynamikę… Co najważniejsze jednak, takie zabawy formą nigdy nie popadają w chaos, oko czytelnika instynktownie podąża za narzuconym układem, a stosowane sztuczki działają na odbiorcę dokładnie tak, jak powinny. Niekiedy sposób, w jaki autor zaprojektował daną stronę budzi najszczerszy zachwyt - jak choćby strona z Zejścia, w którym bohater doświadcza swoistego kontaktu z pozaziemską jaźnią, co powoduje u niego napad paniki. Na całej stronie znajduje się kilkaset (!) drobnych kadrów przestawiających zachowanie Rorka. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem tę stronę - jej narysowanie musiało być benedyktyńską pracą - czytałem ją przez kilka długich minut, choć nie było na niej ani grama tekstu. Takich arcydzieł kompozycyjnych jest w Rorku zatrzęsienie, przez co obcowanie z komiksem jest źródłem wielu zaskoczeń i - nie zawaham się użyć tego sformułowania - estetycznym orgazmem.

Dokładnie to samo można napisać o sposobie budowania opowieści - Andreas cały czas wprowadza kolejne warstwy opowieści, gmatwa fabułę, przedstawia wydarzenia, których czytelnik nie potrafi osadzić w czasie i przestrzeni w stosunku do innych, spina klamrami fabularnymi wydarzenia pozornie niemające ze sobą nic wspólnego, łączy wszystko ze wszystkim, by w finale dać odpowiedź tylko na część nurtujących czytelnika pytań, resztę pozostawiając mu do swobodnej interpretacji. Dzięki temu Rork nie jest komiksem tylko na raz - ośmielam się stwierdzić, że jednorazowa lektura nie wystarczy do pełnego docenienie fabuły, za którą umysł czytelnika może w pewnym momencie przestać nadążać. Tu trzeba czytać powoli, często wracać do wcześniejszych rozdziałów, by z porozrzucanych po całym komiksie strzępków informacji złożyć sobie spójny obraz. Nie każdemu to się spodoba, ale też Rork nie jest raczej pozycją dla niedzielnego czytelnika. Trzeba całkiem nieźle operować unikalnym językiem komiksu i mieć dużą dozę „wyobraźni graficznej”, by w pełni docenić stworzone przez Andreasa arcydzieło - a nawet wtedy komiks może stanowić niemałe wyzwanie. Ale warto, bo to jedna z tych rzeczy, które pozostają w pamięci na długo po zakończeniu lektury.

2 komentarze :

  1. Uwielbiam Rorka, ale chyba jeszcze większe wrażenie zrobiły na mnie komiksy Jodorowskiego: Megalex, Technokapłani, czy Kasta Metabaronów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem, mnie Jordowsky jakoś nigdy nie przekonywał, wydawał mi się zbyt "syntetyczny" i odpychający zarówno w warstwie fabularnej, jak i graficznej

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...