poniedziałek, 22 grudnia 2014

Pierwsza Fantazja

fragment grafiki autorstwa Yoshikaty Amano, całość tutaj.

Istnieją dzieła kultowe - filmy, które trzeba obejrzeć przynajmniej raz w życiu, książki, których nieznajomość jest powszechnie uznawana za intelektualne faux pas i tak dalej. Oczywiście ogarnięcie całości tego nieformalnego „żelaznego kanonu” jest niemożliwe dla żadnej osoby w rozsądnym przedziale czasowym - trzeba więc wybierać. Co subiektywnie uznaję za na tyle ważne, by poświęcić temu swój cenny czas, a co odłożyć na wieczne nieprzeczytanie/nieobejrzenie/niezagranie? Ciężko stwierdzić, ciężko podjąć decyzję.

Jeśli kiedykolwiek żałowałem jakiegoś popkulturowego zaniechania, to było nim ignorowanie serii Final Fantasy. Wiem, że to ważna - był może najważniejsza - seria gier w historii konsolowych erpegów. Legendarny majstersztyk budowania fabuły, systemu rozwoju postaci, kreacji świata przedstawionego. Coś, co po prostu znać trzeba. Do bliższego kontaktu z Final Fantasy od zawsze zniechęcała mnie jej egzotyczność (wiecie, jak na ogół reaguję na mangową estetykę) oraz coś, co Vademecum Geeka określa terminem Archive Panic. Koniec końców zacisnąłem jednak zęby i zdecydowałem, że najwyższy czas nadrobić tę haniebną zaległość. I zamierzam zrobić to jak należy, czyli zagrać we wszystkie części Final Fantasy. A przynajmniej we wszystkie, do których uda mi się dotrzeć. Oczywiście pisząc „wszystkie” mam na myśli wszystkie numerowane części serii, ignorując wszelkie spin-offy, dodatki, gry towarzyszące, edycje specjalne i tym podobne - tego nie dałby rady ogarnąć chyba nikt (szczególnie, że część tego typu produkcji nigdy nie opuściła Japonii).

Zacząłem zatem od pierwszej wchodzącej w skład serii gry - tej samej, która ćwierć wieku temu ocaliła Square przed bankructwem i de facto zbudowała od podstaw gatunek jRPG. Przyznam jednak, że nieco ułatwiłem sobie sprawę - miast w oryginalną wersję z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego roku zagrałem w odświeżoną wersję z dwa tysiące czwartego - wydaną łącznie z FFII pod wspólnym podtytułem Dawn of Souls. Żeby jednak nikt nie zarzucił mi nadmiernego chodzenia na skróty, odpaliłem emulator NES-a i przez kilka kwadransów grałem w pierwotną wersję gry, by mniej-więcej dowiedzieć się, jakie zmiany (poza poprawą grafiki) wprowadzono do odświeżonej edycji Final Fantasy I. Poświęciłem też trochę czasu na studiowanie artykułów o grze, żeby żaden fanatyk serii nie przyszedł mi na bloga i nie zaczął mi zarzucać, że nie mam pojęcia, o czym piszę (co zresztą pewnie i tak nastąpi). Do rzeczy zatem. Ostrzegam, że nie będzie to recenzja, a raczej garść mniej lub bardziej luźnych spostrzeżeń.

Na początek muszę wyrazić podziw dla twórców tej gry - mimo niemal dwudziestu pięciu lat na karku nadal gra się w nią bardzo przyjemnie. Pewnie nawet gdybym nie miał dostępu do Dawn of Souls ostatecznie i tak przeszedłbym tę grę na emulatorze, ponieważ mimo archaicznej grafiki (mnie się podobała) i animacji gra nadal jest bardzo ładna, a - pionierskie swego czasu - rozwiązania gameplay’owe są znakomicie zaprojektowane. W ogóle obcowanie z Final Fantasy I dla doświadczonego gracza przypomina trochę obcowanie paleontologa ze szczątkami odnalezionego jakimś cudem wspólnego przodka wszystkich kręgowców. Na przykładzie FFI widać, że mimo ewolucji gatunku, jego kręgosłup pozostał właściwie niezmieniony. Final Fantasy I to sama esencja komputerowej gry fabularnej i to czuć. Jasne, nie ma żonglowania punktami nauki, dziesiątek opcji dialogowych, wyborów moralnych, kompleksowego drzewka umiejętności, generowanych losowo przedmiotów i całej reszty tych elementów, bez których dziś nie wyobrażamy sobie uczciwego erpega. Ale na dobrą sprawę nie są one potrzebne. Mamy to, co najważniejsze - możliwość dowolnego skomponowania drużyny, rozwoju jej umiejętności, interesujący świat przedstawiony, w którym można się zanurzyć i fabułę - generyczną, ale w takiej grze jak Final Fantasy I sztampowość intrygi (aczkolwiek z naprawdę niespodziewanym twistem pod sam koniec) paradoksalnie jest zaletą.

Świat przedstawiony to w FFI zupa śmieciuszka, do której twórcy wrzucili wszystko, co tylko przyszło im do głowy - stworzenia rodem z mitologii germańskiej, egipskiej, skandynawskiej, judaistycznej, elementy rodem z legend o królu Arturze, klasycznych opowieści o wampirach, a nawet motywy pasujące bardziej do twardego science fiction, niż gry fantasy. I dinozaury. I ninja. I prawdopodobnie wszystko, co przyjdzie Wam do głowy. Zazwyczaj kręcę nosem na tego typu niespójność konceptualną i estetyczną świata przedstawionego, ale, o dziwo, tutaj przyjąłem to bez zastrzeżeń, a nawet uznałem za wielką zaletę - czerpanie z tak wielu źródeł sprawiło, że gra co i rusz zaskakiwała mnie kolejnymi niespodziewanymi motywami. Jasne, świat przedstawiony jest na maksa bizarre, ale to przydaje grze uroku oraz oryginalności - FFI nie grzęźnie w bagnie pseudotolkienowskiej konwencji, tylko swobodnie kroczy własną drogą.

Klasyczny już dzisiaj system turowej walki urzeka prostotą - jest czytelny, wymaga przyjęcia pewnej taktyki zależnej od umiejętności przeciwnika, doboru odpowiednich zaklęć, ciosów i uzbrojenia oraz reagowania na posunięcia oponentów. Dzięki temu starcia w FFI są angażujące… choć nie da się ukryć, że pod koniec gry zaczynają nużyć. Szczególnie te niekończące się walki z napadającymi na naszych bohaterów grupkami potworów - kiedy ma się już wymaksowane postaci silenie się na układanie jakichś ekwilibrystycznych strategii jest w zasadzie fanaberią, bo i tak szeregowi przeciwnicy nie są w stanie wyrządzić naszym herosom jakiejś większej krzywdy. A że tego typu starcia to grubo ponad połowa gry… może męczyć. Bardzo naturalnie i płynnie wypadł system skokowej eksploracji (całkiem sporego) świata przedstawionego - kolejne obszary udostępniane są graczowi w miarę postępów fabuły.

Nie mogę się też przyczepić do muzyki, która zawsze była mocnym punktem gier z serii. Melodie, nawet w swoich oryginalnych ośmiobitowych wersjach są bardzo przyjemne dla ucha (oczywiście, jeśli ktoś lubi chiptune’owe popiskiwania - ja uwielbiam), a w wersjach instrumentalnych błyszczą jeszcze mocniej. Choć mnie najbardziej podoba się fortepianowa wersja ścieżki dźwiękowej Final Fantasy I - z jednej strony zachowuje bowiem prostotę i pewną oszczędność właściwą całej grze, a z drugiej - brzmi niesamowicie urokliwie. Jeśli chodzi o muzykę to już na tym etapie Final Fantasy kupił mnie całego, a wiem, że im dalej, tym lepiej.

Nawet dzisiaj, po tylu latach warto sięgnąć po tę grę. Ja przynajmniej jestem bardzo, ale to bardzo zadowolony, że w końcu to zrobiłem - spędziłem przy Final Fantasy I kilkanaście przyjemnych godzin. Czy gra jest archaiczna? Tak, i to bardzo - do tego stopnia, że pewnie dla wielu przyzwyczajonych do współczesnego erpegowego standardu graczy będzie nie do strawienia. Ale według mnie warto choćby spróbować w nią zagrać - jej prostota i świadomość obcowania z początkiem (mam wrażenie, że ostatnimi czasy podupadającej) legendy w pełni to rekompensują. Final Fantasy I to baśń - i jeśli lubicie baśnie, jest duża szansa, że się w niej zakochacie.

2 komentarze :

  1. Dobrze. Czekam z niecierpliwością na wrażenia z mojej ulubionej VII części oraz baśniowej IX. Potem była już równia pochyła. Niestety.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Czekam z niecierpliwością na wrażenia z mojej ulubionej VII"


    Nie chcę Cię martwić, ale to może potrwać.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...