fragment grafiki autorstwa SharksDena, całość tutaj. |
Po raz kolejny przystępuję do pisania notki w strachu, że
obnażę swoje filisterstwo. Że podnosząc klawiaturę na niekwestionowane
arcydzieło, jakim jest Blindsight stracę
cały wypracowany przez lata aktywnego blogowania autorytet. A przecież to nie jest tak, że ja nie
doceniam tej książki. Przeciwnie – uwielbiam Blindsight i chcę, żeby to było jasne od samego początku. Doceniam oszałamiającą kreację świata
przedstawionego, mnogość poruszanych na przestrzeni dzieła dylematów,
kompleksowe przedstawienie idei silnie ufundowanych na podstawach naukowych.
Spokojnie i bez najmniejszej chwili wahania mogę podpisać się pod
stwierdzeniem, że powieść Wattsa to najważniejszy utwór science-fiction od
czasów Ender’s Game. Skoro jest zatem
tak wspaniale, to z czym mam problem?
Z tym, że Watts nie napisał powieści science-fiction. On
napisał fabularyzowany esej popularnonaukowy. Z czym nawet specjalnie się nie
krył, umieszczając na końcu książki potężną bibliografię i sążniste posłowie
wskazujące, jakich prestidigitatorskich sztuczek użył, by uczynić swoją powieść
taką, a nie inną. Oczywiście, nie ma w tym nic złego. Problem polega jednak na
tym, że kiedy pisze się sfabularyzowany esej, to siłą rzeczy aspekt fabularny
musi zejść na dalszy plan i być zaledwie podkładką pod popularnonaukowe
wynurzenia autora. I tak się właśnie w Blindsight
dzieje. Wiem, że to bardzo niepopularna opinia, ale Ślepowidzenie (by użyć polskiego tytułu) ma intrygę skonstruowaną na
poziomie bardzo, ale to bardzo przeciętnej powieści fantastycznonaukowej. Jakby
odjąć z Blindsight cały ten anturaż
hard sci-fi i zostawić gołą fabułę to okazuje się, że Watts nie mówi absolutnie
niczego więcej, niż sześćdziesiąt lat temu powiedział w Solaris Stanisław Lem. I wcale nie mówi tego w jakiś specjalnie interesujący sposób.
Tak, ja doskonale wiem, że to nie o misternie skonstruowaną
intrygę w Blindsight chodzi, tylko
właśnie o ten kalejdoskop transhumanistycznych idei, ale niniejsza notka
zalicza się do cyklu „moje problemy”, co oznacza, że piszę subiektywnie o tym,
co mi przeszkadza. A przeszkadza mi fakt, że Watts traktuje fabułę po
macoszemu, tylko jako podkładkę pod swoje rozważania.
Spójrzmy chociażby na przywoływaną wyżej Ender’s
Game albo opowiadania o robotach autorstwa Isaaca Asmiova – ich autorzy
zawsze budowali złożoną, wielopoziomową intrygę i mimo wizjonerskich i
filozoficznych zapędów, zawsze dbali o estetykę fabularną. Zawsze było o czymś, zawsze było jakoś, a fabuła nigdy nie ograniczała się do prostego (prostackiego) "Lecimy w kosmos badać dziwnych obcych, jacy oni są dziwni, ojej!". Dzięki temu Ender’s Game czy serię Robot będzie się czytało dobrze nawet
jeśli założenia świata przedstawionego zostaną zweryfikowana przez
rzeczywistość, tak jak dzisiaj wciąż czyta się bardzo dobrze powieści Verne'a. Ja generalnie jestem zdania, że dobre science-fiction powinno
traktować konwencję nie jako próby przewidywania, w jaki sposób rozwinie się
nauka i technologia (bo tego się przewidzieć nie da), co sztafaż do opowiadania
o człowieku, jego zachowaniu wobec rzeczy przechodzących ludzkie pojęcie,
stosunkach do Nieznanego i Znanego i tak dalej. Tak, wiem, że Watts trochę tego
próbuje, ale konkluzje do jakich dochodzi są strasznie banalne. Przynajmniej
mnie się takie wydały.
Drugim problemem jest fakt, że Watts nie potrafi się
powstrzymać i włącza do swojej powieści absolutnie każdy pomysł jaki przyjdzie
mu do głowy, z tego też powodów większość motywów wydaje się ledwie zarysowana.
No bo czego my tam nie mamy… teoria gier, manipulacje genetyczne i
behawioralne, sztuczna inteligencja, transhumanizm do sześcianu, odkrywanie na
nowo hierarchii obcości Demostenesa, fizyka lotów międzygwiezdnych, wampiry
(zawsze ten motyw wydawał mi się strasznie odczapiasty i gryzący się z resztą,
czemu nie wilkołaki, zombie i Sierotka Marysia na dokładkę?). Watts chce pisać
o tym wszystkim, siłą rzeczy więc każdemu wątkowi poświęca relatywnie mało
czasu, poza tym sprawia to, że do powieści wkrada się chaos. Kilka razy
złapałem się na myśli, że Blindsight o
wiele lepiej sprawdziłby się właśnie jako esej popularnonaukowy – autor nie
musiałby zawracać sobie głowy fabułą, rozwojem intrygi (co zresztą idzie mu
dość topornie) i mógłby skupić się na przejrzystym, dogłębnym eksplorowaniu
swoich – szalenie przecież fascynujących! – idei.
Pod koniec chciałbym jeszcze raz podkreślić – mimo tego
wszystkiego, co napisałem wyżej, uważam Blindsight
za jedną z najlepszych powieści science-fiction, jakie miałem w życiu
okazję przeczytać. To fascynująca, pochłaniająca bez reszty powieść, w której
gęsto upakowano tyle atrakcji, że niepodobna ogarnąć całości w trakcie
jednokrotnej lektury. I tak na dobrą sprawę nie ma niczego złego w byciu
sfabularyzowanym esejem – dopóki uwaga czytelnika cały czas zaprzątnięta jest
czymś fascynującym (a tak jest właśnie w przypadku Blindsight), dopóty lektura jest pozytywnym, wartościowym
doznaniem. Kto nie czytał, niech nadrobi jak najszybciej.
Zgadzam się ze wszystkimi punktami. Zwłascza z ostatnim. Jest to jedna z książek ,ktore trzeba znać.
OdpowiedzUsuń