fragment grafiki autorstwa Williama Birgerssona, całość tutaj. |
Pierwszy raz o A Story About My Uncle usłyszałem dwa lata temu – odnalazłem wówczas sporządzony w
dziesięć tygodni prototyp pełnej gry, bezpłatnie udostępniony przez twórców w
Internecie – z zaznaczeniem, iż mają oni zamiar rozbudować go i przekształcić w
pełnoprawną produkcję. Prototyp przeszedłem z zainteresowaniem, stworzyłem
nawet Let’s Play’a, w którym opowiadam o wczesnej wersji A
Story About My Uncle w trakcie rozgrywki. Strasznie mi się podobała i kiedy
dowiedziałem się, że ekipa deweloperska Gone
North Games w końcu dopięła swego, czym prędzej nabyłem pełną wersję ich
debiutanckiej gry.
Od razu zastrzegam – to jest indyk. Nie żadna rozbudowana
produkcja AAA z blockbusterowym budżetem, armią ludzi dopieszczających każdy
szczegół i idącą w miliony kampanią reklamową. Nic z tych rzeczy. A Story About My Uncle to mała produkcja
ze skromnym budżetem zrobiona przez niezależne studio. A szkoda – grając w ASAMU aż się zastanawiałem, jak
wspaniała byłaby to produkcja, gdyby miała wsparcie finansowe i logistyczne
takiego, na przykład, Ubisoftu. Nie chodzi mi oczywiście o to, że ta gra jest
jakoś szpetna, czy niegrywalna – nic z tych rzeczy. Po prostu tkwi w niej mnóstwo
niewykorzystanego potencjału i to trochę boli, bo rozgrywka kończy się
zdecydowanie zbyt szybko (mnie przejście A
Story About My Uncle zajęło jakieś
cztery godziny, bardziej ogarniętym manualnie graczom zejdzie się pewnie trochę
mniej) i gra pozostawia spory niedosyt.
Fabuła przedstawia się całkiem ciekawie – ojciec (bezimienny
narrator i protagonista zarazem) opowiada swojej córce historię ze swojego
dzieciństwa. Pewnego dnia wujek głównego bohatera – wzięty naukowiec i
globtroter – znika w tajemniczych okolicznościach. Małoletni bohater, przy
pomocy odnalezionego w warsztacie wujka kombinezonu i urządzenia
transportującego, udaje się na poszukiwania. Trafia do przedziwnego świata
zamieszkanego przez humanoidalne, inteligentne płazy posiadające własną kulturę
i ukrytą przed światem cywilizację o dwóch odłamach – jednym z nich jest
prymitywne plemię zamieszkujące obszerne podziemne jaskinie, drugim – żyjąca na
latających wyspach społeczność wykorzystująca pewien powszechnie występujących
na tym świecie fluorescencyjnych kryształów, by zasilać różne maszyny. Do
bohatera po pewnym czasie dołącza Maddie – małoletnia, bardzo rezolutna
autochtonka, która chce wyrwać się z prymitywnej wioski i zobaczyć trochę
więcej świata, a przy okazji pomóc protagoniście odnaleźć wujka, z którym też
łączą ją zażyłe relacje. Fabuła jest naprawdę bardzo prosta – brak w niej
niespodziewanych zwrotów akcji, postaci są dość topornie zarysowane, a świat
przedstawiony pokazuje bardzo dużo bardzo ciekawych rzeczy, o których nie
dowiadujemy się prawie nic. Nic to jednak – cała warstwa fabularna jest bowiem
zaledwie podkładką pod mechanizmy rozgrywkowe. A te są po prostu znakomite.
Jak już wspominałem – główny bohater wyposażony jest w
zaawansowany technologicznie kombinezon, który daje mu pewne nadnaturalne
umiejętności. Protagonista może sadzić parometrowe susy, biegać sprintem, nie
odczuwając przy tym zmęczenia oraz unikać obrażeń po upadkach w dużych
wysokości. Co więcej, ma przy sobie rękawicę, która emituje coś w rodzaju
energetycznej smyczy, na której może się huśtać, niczym Tarzan na lianie albo –
co będzie chyba lepszym porównaniem – Spider-Man na pajęczynie. Huśtanie jest
fajne, ponieważ zmusza do kombinowania – smycz za jednym razem można (po
stosunkowo bardzo szybkim upgrade’owaniu kombinezonu) wystrzelić trzykrotnie i
trzeba starannie przemyśleć, gdzie zahaczyć promień i kiedy go wyłączyć, by
nabrany pęd poniósł nas w miejsce, gdzie
bohater będzie w stanie ponownie podpiąć się pod inny fragment otoczenia. Po
wylądowaniu na płaskim podłożu kombinezon
resetuje się i jego energia zostaje odnowiona, znowu więc gracz ma do
dyspozycji trzy wystrzały. Ponadto, kombinezon może skumulować energię, by dać
bohaterowi możliwość wyższego albo dalszego skoku. W około połowie gry
protagonista odnajduje też rakietowe buty, które można aktywować raz na skok –
przydają się one w sytuacjach, gdy gracz źle odmierzy odległość i spada w przepaść.
Dzięki butom ma do dyspozycji jeden długi ciąg w wybranym przez siebie
kierunku. Korzystając ze wszystkich tych udogodnień główny bohater może hulać po
rozległych, obszernych lokacjach z niesamowitą gracją. A to hulanie jest
naprawdę bardzo przyjemne. Stanowi pewne wyzwanie, ale jest to wyzwanie
motywujące, a nie frustrujące. Szybowanie pomiędzy latającymi wyspami albo
bujanie się na stalaktytach w ogromnej jaskini sprawia wielką satysfakcję, a
udane wykonanie bardziej złożonej akrobacji powoduje odruchowy uśmiech na
twarzy. Ta gra ma właściwie tylko tę jedną mechanikę rozgrywkową, ale że
została ona zaimplementowana i wyważona tak dobrze, to nie mamy poczucia
znudzenia. Warto w tym miejscu zauważyć, że jest to non-violent game – nie występują w niej żadne elementy przemocy. W
całej grze jest tylko jeden przeciwnik, którego gracz musi nie pokonać, a
ominąć. Sprawia to, że gra nadaje się dla osób w każdym wieku – i jest jedną z
takich produkcji, w które bardzo chętnie zagra tam rodzic, jak i dziecko.
Grafika jest… bardzo ładna. To kolejny obok fabuły element,
który zyskałby na doszlifowaniu. Gra jest świetnie wystylizowana – lekko kreskówkowa,
z ciepłymi, nasyconymi kolorami i fluorescencyjnym światłem rzucanym przez
powtykane wszędzie, gdzie się da niebieskie kryształy. Wrażenie robią rozległe,
świetnie zaprojektowane lokacje – zarówno latające wyspy, jak i jaskinie oraz
lodowe pieczary robią wielkie wrażenie. Jasne, teksturom przydałaby się wyższa rozdzielczość, otoczeniu więcej szczegółowości i tak dalej – ale, wziąwszy
poprawkę na niszowość gry, jest naprawdę imponująco. Początkowo kręciłem jednak
nosem – może dlatego, że pierwsze etapy znałem już z darmowej wersji gry.
Jednak, kiedy doszedłem do miasta na latającej wyspie, opadła mi szczęka. W A Story About My Uncle wszystko jest
wielkie, rozległe i obszerne. Jaskinia nie jest zwyczajnie duża – jest ogromna
tak, iż wydaje się, jakby nie miała końca. Majacząca się na horyzoncie góra po
zbliżeniu robi się jeszcze większa. Jedynym mankamentem są modele postaci – nie
ma ich wiele, ale te, które są wyglądają jakby były żywcem wyjęte z bardzo
starych gier, tworzonych w czasach, gdy 3D był nowinką. Są pokraczne, kanciaste
i mają totalnie skopane animacje poruszania się. Kilka razy skrzywiłem się z
niesmakiem, widząc sztywny, karykaturalny chód Maddie. Szkoda, bo w takiej ładnej,
estetycznej grze podobny bubel boli dwa razy mocniej.
Generalnie jednak z zagrania w A Story About My Uncle jestem bardzo, ale to bardzo
usatysfakcjonowany. Ta gra jest przyjemna tak, jak przyjemny jest sen o
lataniu. I, tak jak po podobnym marzeniu sennym budzimy się ze smutkiem, że to
już koniec, tak A Story About My Uncle kończymy
z podobnym uczuciem. Na szczęście zawsze możemy do niej wrócić i zagrać raz
jeszcze. Gorąco polecam. I jeszcze jedno – jeśli się skusicie, koniecznie
poczekajcie na scenę po napisach. Jest po prostu urocza i powoduje bardzo
przyjemne mrowienie tam, gdzie wrażliwi ludzie lubią, by ich mrowiło.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz