czwartek, 24 lipca 2014

Sen o lataniu

fragment grafiki autorstwa Williama Birgerssona, całość tutaj.

Pierwszy raz o A Story About My Uncle usłyszałem dwa lata temu – odnalazłem wówczas sporządzony w dziesięć tygodni prototyp pełnej gry, bezpłatnie udostępniony przez twórców w Internecie – z zaznaczeniem, iż mają oni zamiar rozbudować go i przekształcić w pełnoprawną produkcję. Prototyp przeszedłem z zainteresowaniem, stworzyłem nawet Let’s Play’a, w którym opowiadam o wczesnej wersji A Story About My Uncle w trakcie rozgrywki. Strasznie mi się podobała i kiedy dowiedziałem się, że ekipa deweloperska Gone North Games w końcu dopięła swego, czym prędzej nabyłem pełną wersję ich debiutanckiej gry.

Od razu zastrzegam – to jest indyk. Nie żadna rozbudowana produkcja AAA z blockbusterowym budżetem, armią ludzi dopieszczających każdy szczegół i idącą w miliony kampanią reklamową. Nic z tych rzeczy. A Story About My Uncle to mała produkcja ze skromnym budżetem zrobiona przez niezależne studio. A szkoda – grając w ASAMU aż się zastanawiałem, jak wspaniała byłaby to produkcja, gdyby miała wsparcie finansowe i logistyczne takiego, na przykład, Ubisoftu. Nie chodzi mi oczywiście o to, że ta gra jest jakoś szpetna, czy niegrywalna – nic z tych rzeczy. Po prostu tkwi w niej mnóstwo niewykorzystanego potencjału i to trochę boli, bo rozgrywka kończy się zdecydowanie zbyt szybko (mnie przejście A Story About My Uncle  zajęło jakieś cztery godziny, bardziej ogarniętym manualnie graczom zejdzie się pewnie trochę mniej) i gra pozostawia spory niedosyt.

Fabuła przedstawia się całkiem ciekawie – ojciec (bezimienny narrator i protagonista zarazem) opowiada swojej córce historię ze swojego dzieciństwa. Pewnego dnia wujek głównego bohatera – wzięty naukowiec i globtroter – znika w tajemniczych okolicznościach. Małoletni bohater, przy pomocy odnalezionego w warsztacie wujka kombinezonu i urządzenia transportującego, udaje się na poszukiwania. Trafia do przedziwnego świata zamieszkanego przez humanoidalne, inteligentne płazy posiadające własną kulturę i ukrytą przed światem cywilizację o dwóch odłamach – jednym z nich jest prymitywne plemię zamieszkujące obszerne podziemne jaskinie, drugim – żyjąca na latających wyspach społeczność wykorzystująca pewien powszechnie występujących na tym świecie fluorescencyjnych kryształów, by zasilać różne maszyny. Do bohatera po pewnym czasie dołącza Maddie – małoletnia, bardzo rezolutna autochtonka, która chce wyrwać się z prymitywnej wioski i zobaczyć trochę więcej świata, a przy okazji pomóc protagoniście odnaleźć wujka, z którym też łączą ją zażyłe relacje. Fabuła jest naprawdę bardzo prosta – brak w niej niespodziewanych zwrotów akcji, postaci są dość topornie zarysowane, a świat przedstawiony pokazuje bardzo dużo bardzo ciekawych rzeczy, o których nie dowiadujemy się prawie nic. Nic to jednak – cała warstwa fabularna jest bowiem zaledwie podkładką pod mechanizmy rozgrywkowe. A te są po prostu znakomite.

Jak już wspominałem – główny bohater wyposażony jest w zaawansowany technologicznie kombinezon, który daje mu pewne nadnaturalne umiejętności. Protagonista może sadzić parometrowe susy, biegać sprintem, nie odczuwając przy tym zmęczenia oraz unikać obrażeń po upadkach w dużych wysokości. Co więcej, ma przy sobie rękawicę, która emituje coś w rodzaju energetycznej smyczy, na której może się huśtać, niczym Tarzan na lianie albo – co będzie chyba lepszym porównaniem – Spider-Man na pajęczynie. Huśtanie jest fajne, ponieważ zmusza do kombinowania – smycz za jednym razem można (po stosunkowo bardzo szybkim upgrade’owaniu kombinezonu) wystrzelić trzykrotnie i trzeba starannie przemyśleć, gdzie zahaczyć promień i kiedy go wyłączyć, by nabrany pęd poniósł nas w miejsce, gdzie bohater będzie w stanie ponownie podpiąć się pod inny fragment otoczenia. Po wylądowaniu na płaskim podłożu kombinezon resetuje się i jego energia zostaje odnowiona, znowu więc gracz ma do dyspozycji trzy wystrzały. Ponadto, kombinezon może skumulować energię, by dać bohaterowi możliwość wyższego albo dalszego skoku. W około połowie gry protagonista odnajduje też rakietowe buty, które można aktywować raz na skok – przydają się one w sytuacjach, gdy gracz źle odmierzy odległość i spada w przepaść. Dzięki butom ma do dyspozycji jeden długi ciąg w wybranym przez siebie kierunku. Korzystając ze wszystkich tych udogodnień główny bohater może hulać po rozległych, obszernych lokacjach z niesamowitą gracją. A to hulanie jest naprawdę bardzo przyjemne. Stanowi pewne wyzwanie, ale jest to wyzwanie motywujące, a nie frustrujące. Szybowanie pomiędzy latającymi wyspami albo bujanie się na stalaktytach w ogromnej jaskini sprawia wielką satysfakcję, a udane wykonanie bardziej złożonej akrobacji powoduje odruchowy uśmiech na twarzy. Ta gra ma właściwie tylko tę jedną mechanikę rozgrywkową, ale że została ona zaimplementowana i wyważona tak dobrze, to nie mamy poczucia znudzenia. Warto w tym miejscu zauważyć, że jest to non-violent game – nie występują w niej żadne elementy przemocy. W całej grze jest tylko jeden przeciwnik, którego gracz musi nie pokonać, a ominąć. Sprawia to, że gra nadaje się dla osób w każdym wieku – i jest jedną z takich produkcji, w które bardzo chętnie zagra tam rodzic, jak i dziecko.

Grafika jest… bardzo ładna. To kolejny obok fabuły element, który zyskałby na doszlifowaniu. Gra jest świetnie wystylizowana – lekko kreskówkowa, z ciepłymi, nasyconymi kolorami i fluorescencyjnym światłem rzucanym przez powtykane wszędzie, gdzie się da niebieskie kryształy. Wrażenie robią rozległe, świetnie zaprojektowane lokacje – zarówno latające wyspy, jak i jaskinie oraz lodowe pieczary robią wielkie wrażenie. Jasne, teksturom przydałaby się wyższa rozdzielczość, otoczeniu więcej szczegółowości i tak dalej – ale, wziąwszy poprawkę na niszowość gry, jest naprawdę imponująco. Początkowo kręciłem jednak nosem – może dlatego, że pierwsze etapy znałem już z darmowej wersji gry. Jednak, kiedy doszedłem do miasta na latającej wyspie, opadła mi szczęka. W A Story About My Uncle wszystko jest wielkie, rozległe i obszerne. Jaskinia nie jest zwyczajnie duża – jest ogromna tak, iż wydaje się, jakby nie miała końca. Majacząca się na horyzoncie góra po zbliżeniu robi się jeszcze większa. Jedynym mankamentem są modele postaci – nie ma ich wiele, ale te, które są wyglądają jakby były żywcem wyjęte z bardzo starych gier, tworzonych w czasach, gdy 3D był nowinką. Są pokraczne, kanciaste i mają totalnie skopane animacje poruszania się. Kilka razy skrzywiłem się z niesmakiem, widząc sztywny, karykaturalny chód Maddie. Szkoda, bo w takiej ładnej, estetycznej grze podobny bubel boli dwa razy mocniej.

Generalnie jednak z zagrania w A Story About My Uncle jestem bardzo, ale to bardzo usatysfakcjonowany. Ta gra jest przyjemna tak, jak przyjemny jest sen o lataniu. I, tak jak po podobnym marzeniu sennym budzimy się ze smutkiem, że to już koniec, tak A Story About My Uncle kończymy z podobnym uczuciem. Na szczęście zawsze możemy do niej wrócić i zagrać raz jeszcze. Gorąco polecam. I jeszcze jedno – jeśli się skusicie, koniecznie poczekajcie na scenę po napisach. Jest po prostu urocza i powoduje bardzo przyjemne mrowienie tam, gdzie wrażliwi ludzie lubią, by ich mrowiło.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...