fragment grafiki autorstwa Karry Turner, całość tutaj. |
Jak zapewne niektóre i niektórzy z was wiedzą, jestem wielkim
fanem amatorskich i półamatorskich gier grozy w konwencji FPP. Na swoim kanale naYouTube regularnie (acz jest to regularność dość leniwa) zamieszczam Let’s Play’e
pokazujące moje kolejne wprawy do świata wirtualnej makabry. Na ogół tego typu
produkcje są bardzo siermiężne – ich twórcy entuzjazmem i pomysłowością nadrabiają
braki w umiejętnościach oraz ograniczone zasoby. Od czasu do czasu trafi się
coś interesującego, generalnie jednak ten gatunek w przeważającej części składa
się z produkcji słabych, niedopracowanych i odtwórczych. Granie w amatorskie
horrory FPP przypomina oglądanie filmów grozy klasy B i niższych – trzeba mieć w
sobie dużą dozę wyrozumiałości i po prostu lubić taką konwencję, by się przy
niej dobrze bawić.
Ale nie o tym chciałem dzisiaj pisać. Otóż niedawno
natrafiłem na produkcję, która na pierwszy rzut oka wygląda zupełnie jak
przedstawicielka wyżej opisanego nurtu, jednak na drugi rzut oka okazuje się
być czymś o wiele bardziej intrygującym. Produkcja ta nosi tytuł Heartwood i jest niezmiernie
interesującym, choć może nieco zbyt lapidarnym, wirtualnym doznaniem.
Generalnie przed dalszą lekturą tej notki polecam zagrać w Heartwood – grę (nie-grę?) można legalnie i za darmo pobrać ze
strony jej twórców, zaś jej ukończenie najprawdopodobniej zajmie wam mniej
czasu, niż przeczytanie tej notki. To jest naprawdę krótka produkcja i najlepiej
podejść do niej z „czystą głową” i bez z góry określonych oczekiwań. Od razu zaznaczę, że warto.
Heartwood jest… no
cóż, najlepszym słowem na opisanie tej produkcji byłoby „frapująca”. Po rozpoczęciu
rozgrywki gracz znajduje się w samym środku ciemnego lasu. W przeciwieństwie
jednak do produkcji typu Slender las
nie jest złowieszczy – w jakiś pokrętny, metaforyczny sposób przypomina raczej
łono, miejsce oczekiwania na ponowne (albo pierwsze?) narodziny. Drzewa zlewają
się w jedną, czarną plamę, możemy rozróżnić jedynie pnie najwyższych drzew
odcinające się na tle zmierzchającego nieba. Sam las jest zresztą pod wieloma
względami podobny do ukształtowanej w jakiś niepojęty sposób ciemności – przez pnie można swobodnie przechodzić, zaś świetlista postać białego królika, którego dostrzegamy w oddali przebija się przez gęstwinę. I znów – nie jest to ciemność
groźna, kryjąca w sobie sugestię czającej się w mroku bestii. Tu ciemność jest raczej tłem, matrycą myśli i doznań. Co do królika – jest biały i porusza się, w przeciwieństwie
do ciemnego, statycznego otoczenia. Kierowany ciekawością, ruszam w jego
stronę. Kiedy się zbliżam, zwierzę ucieka. Obracam się zdezorientowany i
dostrzegam królika po drugiej stronie lasu. Sytuacja powtarza się, ale tym
razem mój świetlisty przewodnik znika na dobre. Zostaję sam.
Nie jestem sam. Coś jest ze mną, ponieważ z oddali słyszę
dziwny, niemożliwy do sprecyzowania dźwięk. Po krótkiej chwili wahania kieruję
się w jego stronę. Dźwięk ma w sobie coś syntetycznego i organicznego zarazem.
Odgłos się nasila, gdy odwracam się w określonym kierunku i słabnie, jeśli
odwrócę spojrzenie w inną stronę. Stojąc plecami do źródła (jeśli w ogóle
istnieje jakieś źródło) tajemniczego odgłosu, przestaję go słyszeć. Dźwięk być może
się przemieszcza, ale nie potrafię tego stwierdzić z całą pewnością. Ta ciuciubabka trwa przez
kilka dłuższych chwil, po czym docieram do miejsca, w którym tajemniczy hałas
otacza mnie ze wszystkich stron. W trzaskach, uderzeniach i zawodzeniach
zaczyna pojawiać się inna nuta – coś drapieżnego, groźnego. Niebezpieczeństwo.
Odruchowo kręcę głową we wszystkie strony, ale nie dostrzegam zagrożenia.
Rozumiem, że nie mogę ufać swoim oczom – nie w tym przypadku. Wiem, że coś się
zbliża, słyszę to. Zanim podejmuję próbę ucieczki, coś się wydarza. Ekran
ciemnieje, wszystkie odgłosy milkną. Zapada cisza.
Ponownie odnajduję się między drzewami. Nie mam pojęcia,
co mi się przytrafiło, jaki był sens, znaczenie i kontekst tego wydarzenia. Tajemniczy
dźwięk zniknął – znowu otacza mnie cisza, rozpraszana jedynie przez poszycie
chrzęszczące pod stopami mojego awatara, gdy przemierza on ciemny las. W oddali
dostrzegam świetlistą sylwetkę – tym razem to nie królik, tylko jeleń. W
przeciwieństwie do swojego poprzednika, jeleń stoi nieruchomo. Jakby na mnie
czekał. Idę w jego stronę, zastanawiając się, czy będę musiał przechodzić przez
cały ten cykl po raz kolejny. Okazuje się, że nie – kiedy jestem już blisko, sylwetka
białego zwierzęcia gwałtownie rośnie, ogarniając całe pole widzenia. Otacza
mnie biel i cisza. Koniec. Kurtyna opada.
O co chodziło? Jakie znaczenia miały wszystkie te symbole i
wydarzenia? Nie wiem tego. Heartwood ukończyłem
skonfundowany, ale też w pewien sposób usatysfakcjonowany. To gra, która nie
potrzebuje określonych kontekstów i fabuły, by wzbudzić pewne uczucia. W swojej
poetyce przypomina raczej sen – nie koszmar, ale dziwny, niepokojący nocny majak,
po którym człowiek budzi się, przez moment nie pamiętając, gdzie – i kim –
jest. Heartwood ma w sobie coś
mistycznego, pewien nieuchwytny pierwiastek spirytualizmu. Totemiczne duchy
zwierząt, ciemny las i hipnotyczne odgłosy tworzą wrażenie uczestnictwa w
jakimś szamańskim rytuale z pogranicza jawy i snu. Ta gra ma w sobie coś z Limbo i coś z NaissanceE, jednak
w przeciwieństwie do nich nie ma ambicji bycia „poważną” produkcją. Warto
zauważyć jeszcze jedną rzecz – w Heartwood
po raz pierwszy od bardzo długiego czasu grałem nie tylko oczami, ale i
uszami.
Twórcy Heartwood nazywają
ją „krótką przygodą audiowizualną” i ten termin chyba dość dobrze oddaje to,
czym ta produkcja jest. Jak na taką miniaturkę gra zrobiła na mnie całkiem
spore wrażenie – jest bowiem czymś w rodzaju skondensowanej dawki silnych
bodźców emocjonalnych (niepokój, zaintrygowanie, ciekawość, strach, konfuzja)
zapakowanych w subtelną otoczkę pierwotnego spirytualizmu. Na pewno warto
przynajmniej rzucić okiem i poświęcić
kilka minut na ukończenie tej produkcji.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz