fragment grafiki autorstwa Tuomasa Pekkarinena, całość tutaj. |
Nie oglądałem oryginalnego serialu Cosmos: A Personal Voyage. Wiem, klasyk, rzecz kultowa, trzeba
znać – ale gdybym oglądał wszystkie kultowe rzeczy, to pewnie nie miałbym czasu
na nic innego, z funkcjonowaniem na poziomie czysto biologicznym włącznie. Z
drugiej strony – może to i lepiej, bo najnowszy serial popularnonaukowy Cosmos: A Spacetime Odyssey będący
duchowym spadkobiercą i kontynuatorem oryginalnej serii Carla Sagana mogę
oglądać bez odruchowych porównań starego z nowym. A oglądać warto, o czym już
teraz mogę poświadczyć, choć mam za sobą lekturę zaledwie trzech pierwszych
epizodów.
Cosmos: A Spacetime
Odyssey to rezultat coraz większej popularności tzw. hard science w kulturze masowej, czego wyrazem są sukcesy takich
seriali jak The Big Bang Theory czy
filmów pokroju Gravity. Nagle okazało
się, że nauka znowu jest sexy i da się za jej pomocą przyciągnąć do ekranu masowego odbiorcę. Przynajmniej do takiego wniosku doszedł Seth MacFarlane, który
w dzieciństwie fascynował się dokumentem Sagana i wraz z Neilem deGrasse Tysonem
postanowili stworzyć nową odsłonę kultowego programu.
We współpracy z FOX-em i National Geographic Channel powstał zatem Cosmos: A Spacetime Odyssey. Do projektu
ściągnięto także Ann Dryuan, małżonkę Carla Sagana, która pracowała przy
oryginalnym Cosmos: A Personal Voyage, w
całość wpakowano naprawdę dużo (mądrze wydanych) pieniędzy, czego rezultatem
jest wyprodukowanie serialu porażającego tak wizualnie, jak i koncepcyjnie. Gospodarzem
nowej odsłony Cosmos został
wspomniany już Neil deGrasse Tyson, astrofizyk i znany popularyzator nauki.
Co mnie tak urzekło w tej produkcji? Przede wszystkim
koncepcja. Każdy odcinek opowiada o podróży Statkiem Wyobraźni (Ship of Imagination), potężnym środkiem
transportu mogącym poruszać się w czasie i przestrzeni z dowolną prędkością. Korzystając
z tego wygodnego wytrychu fabularnego, Tyson snuje opowieść o człowieku i jego
miejscu we Wszechświecie. Zasadniczo, w każdym odcinku poruszona zostaje pewna
naukowa koncepcja, która poddawana jest analizie przeplatanej rozmaitymi dygresjami.
Taka formuła pomaga utrzymać odpowiedni dynamizm opowieści, zaś konwencja
meta-space opery zapewnia całości atrakcyjność. Także wizualną, ponieważ serial
nie skąpi nam wygenerowanych komputerowo wizualizacji zjawisk tak w skali makro, jak i
mikro. Wygląda to naprawdę świetnie, szczególnie w zestawieniu z przepięknymi
ujęciami krajobrazów i szerokich planów, których również nie brakuje, gdy
narracja wymaga powrotu na Ziemię. Całości obrazu dopełniają sekwencje
animowane tradycyjnie, w 2D, autorstwa samego MacFarlane’a. I tu mam małe
zastrzeżenie – stosowany przez niego styl animacji wygląda ubogo na tle
pozostałych składowych wizualnej strony serialu. Nie zrozumcie mnie źle,
narracyjnie i konceptualnie rysunkowe sceny są świetne, a i sam sposób
animowania jak najbardziej może się podobać, ale dość proste animacje ruchu postaci
początkowo wyglądają nieco dziwnie i trochę nie na miejscu. Ale to naprawdę
drobiazg, który nie psuje ogólnego pozytywnego wrażenia, jakie wywiera na widzu
techniczna strona Cosmos: A Spacetime
Odyssey.
A merytorycznie? No cóż, jak do tej pory ja – nerd-humanista
z nauką ścisłą mający do czynienia raczej rzadko, a i to na ogół tylko za
pośrednictwem publikacji popularnonaukowych – osobiście nie dowiedziałem się z
tego serialu niczego, czego nie widziałbym już wcześniej. Co więcej, już w
pierwszym odcinku wychwyciłem kilka rzucających się w oczy uproszczeń, takich
jak wskazanie Kopernika jako pierwszego człowieka, który wysunął teorię
heliocentryzmu czy przedstawienie wieloświatowej teorii Everetta jako
ukonstytuowanej odpowiedzi na pytanie „Co, jeśli cokolwiek, jest poza
Wszechświatem?”. Ja wiem, że to ostatnimi czasy dość popularna teoria, ale
według mnie trudno ją stawiać na równi z faktem istnienia Wszechświata,
ponieważ otwiera to drogę do pewnych skrótów myślowych i przekłamań. Tym
niemniej – na ogół podobne uproszczenia wynikają raczej z chęci uczynienia
przekazywanych treści łatwiejszych do pojęcia dla przeciętnego odbiorcy nie mam
z tym problemu, ponieważ traktuję Cosmos:
A Spacetime Odyssey jako nie tyle serial edukacyjny sensu stricto, co raczej podkładkę pod to, co Richard Dawkins
nazywa „rozplataniem tęczy”.
Twórcy Cosmos: A
Spacetime Odyssey traktują naukę nieomal jak poezję. Swoją historię o
naturze, kosmosie i człowieku opowiadają językiem metafor, w czym pomagają im ukazane
z wielkim rozmachem wizualizacje. Obserwując, jak Tyson metodycznie omawia
kolejne, coraz to większe obszary Wszechświata, można sobie uświadomić, jak
absurdalnie mały jest człowiek w jego obliczu. Tak mały, że słowo „mały” wydaje
się o wiele za duże, by mieć tu jakieś sensowne zastosowanie. Albo metafora
historii Wszechświata porównanego do jednego roku kalendarzowego. Wygląda to
tak, że Tyson chodzi po ogromnym, wirtualnym kalendarzu, zaś pod jego stopami
eksplodują supernowe, pływają mgławice, wirują galaktyki, a gorąca Ziemia
powoli się obraca zastygając w dobrze znanym nam kształcie. Wygląda to nomen omen nieziemsko. Takich
smakowitych audiowizualnych konceptualizacji jest w tym serialu mnóstwo i
zawsze są one świetnie pomyślane i wykonane. Świetnie wygląda na przykład zderzenie
dwóch galaktyk czy choćby scena z samego początku czołówki, gdzie kamera powoli
oddala się od widoku Kosmosu odbitego na źrenicy ludzkiego oka.
Owszem – można narzekać, że Cosmos: A Spacetime Odyssey to serial spłycony i dostosowany do
wymagań i oczekiwań przeciętnego amerykańskiego widza masowego. Można się
zżynać, że poważna nauka jest strywializowana koncepcją rodem ze Star Treka, tylko po to, by schlebić
niskim gustom. Można, ale po co? Dla mnie Cosmos
to szalenie inspirujący serial, oszałamiający pod względem koncepcyjnym i
estetycznym oraz bardzo solidnym pod względem popularnonaukowym. Oszałamiające
misterium ukazujące piękno i złożoność naszego Wszechświata. A że nieco
uproszczone? No cóż, nie można mieć wszystkiego. Poza tym – bez pewnych
uproszczeń zapewne nie dałoby się tego przekazać w tak doniosły sposób. Jak
najbardziej polecam.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz