fragment grafiki autorstwa Matta Fergusona, całość tutaj. |
Zaczęło się… ho ho ho, chyba od X-Men, czternaście lat temu. Chwyciło
– FOX zaryzykowało zrobienie filmu o ludziach w pelerynach, bieliźnie na
wierzchu i w trykotach z nadzieją, że uda się ukręcić trochę pieniędzy.
Chwyciło, ukręcili, zrobili sequela etc. Później był… Spider-Man? Sony,
mające prawa do ekranizacji komiksu o Pajęczaku postanowiło uszczknąć coś z
tego tortu. No i się zaczęło – wielka, superbohaterska feta na kinowym ekranie.
Każdy wyciągał to, co miał najlepszego. Bywały porażki – Green Latern, Daredevil, Punisher – ale nisza okazała się na tyle
chłonna, a publika na tyle głodna filmów o ludziach strzelających promieniami z
różnych części ciała, że lata zerowe dwudziestego pierwszego wieku zostaną
zapamiętane właśnie w ten sposób – jako okres, w którym dominowała estetyka
ludzi przerzucających się ciężarówkami i przebierających się w kolorowe
kostiumy. Na tej superbohaterskiej prospericie postanowił zarobić także i sam
Marvel, kręcąc ekranizacje tych komiksów, do których miał jeszcze prawa. Dzięki
temu powstało pewne zjawisko popkulturowe, które do tej pory raczej ignorowałem
– filmowe uniwersum Marvela.
Źródła sukcesu superbohaterskich filmów Marvela upatruję w
kilku sprytnych zabiegach. Najważniejszym jest według mnie to, co zwykłem
nazywać serializacją popkultury. Współczesna
kultura popularna jest serialem – formuła epizodyczna, prezentująca długie
opowieści poszatkowane na drobniejsze kawałki (albo odrębne opowieści połączone
metawątkiem czy choćby skonceptualizowane podług jednej linii, jakkolwiek
abstrakcyjna by ona nie była) wywodzi się oczywiście z telewizji, ale od dawien
dawna można było ją zaobserwować także w innych mediach. Przywołam tu chociażby
wielotomowe sagi fantasy albo komiksowe serie idące w setki zeszytów. Ostatnio
ten narracyjny rytm pochwyciły właściwie wszystkie media – gramy w gry
komputerowe z czwórkami i piątkami w tytułach (a czasem nawet z siódemkami i
dziewiątkami) i oglądamy prequele sequeli spin-offów remake’ów ekranizacji w kinowych
salach. Współczesny odbiorca popkultury „myśli serialem”, co w smak jest
wszelkim specom od reklamy i promocji, dla których przywiązanie (przyspawanie?
przykucie kajdanami?) klienta do marki jest czymś jak najbardziej pożądanym.
Marvel wie o tym doskonale i sprezentował nam bodaj pierwszy w historii srebrnego
ekranu przemyślany, świadomie budowany, serial kinowy ze średnio jednym-dwoma
epizodami rocznie i sezonami (dla niepoznaki nazwanymi fazami), których
regularność wyznaczają kolejne team-upy wszystkich bohaterów.
Filmy łączy też lekki, przygodowy ton, tak różny od
mrocznych i posępnych ekranizacji komiksów DC. Marvel Cinematic Universe to miejsce na lekkie, podszyte humorem
przygody które są znakomitym pretekstem to opróżniania kolejnych paczek
chipsów, kubełków z popcornem i puszek Coli (albo i nie Coli). Nie pretendują
do bycia realistycznymi dekonstrukcjami mitów jak Batmany czy Watchmen. W
Marvelu urzekająca jest właśnie ta bezpretensjonalność, granie w otwarte karty
z widzami. Damy wam trochę widowiskowej rozrywki, czasem z łezką, czasem z
humorem – zdają się mówić architekci filmowego uniwersum trykociarzy. Historie
prezentowane na przestrzeni kolejnych filmów z uniwersum nie są ani szczególnie
oryginalne, ani szczególnie mądre, ani szczególnie dopieszczone – bo przecież
nie muszą. Ma być kolorowo, miło dla oka i z licznymi oczkami puszczanymi do
fanów pierwowzorów – to kolejny atut MCU,
przynajmniej dla komiksowych koneserów, którzy z uśmiechem będą wypatrywać
nawiązań i smaczków przeznaczonych specjalnie dla nich. Bo choć filmy kręcone
są dla publiczności niekoniecznie znającej postaci z kolorowych zeszytów, to
Marvel pamięta o swoich najwierniejszych fanach i od czasu macha do nich z
kinowego ekranu mówiąc „Hej, patrzcie, to dla was!” pokazując cameo Stana Lee
czy w jakimś gagu nawiązując do komiksów.
Do tej pory, co wydawać się może dziwne, filmami Marvela
interesowałem się raczej średnio – oglądałem Iron Mana i Avengers, ale
w zasadzie niewiele więcej. Owszem, przez dość długi czas byłem bardzo gorliwym
fanem komiksowych przygód superbohaterów z Domu Pomysłów, ale od pewnego czasu
przestałem się łapać w kolejnych, coraz to częstszych roszadach w marvelowym
uniwersum. Obecna polityka wydawnicza Marvela z roku na rok robi się coraz
bardziej kuriozalna, na co patrzę z przykrością, bo w momencie, gdy wgryzałem
się w temat, Marvel wypuszczał co najmniej kilka mocnych, ciekawych serii. Od
paru lat wszelkie zawieruchy w Marvelu śledzę już tylko z drugiej ręki,
czytając posty na polskim forum poświęconym komiksom tego właśnie wydawnictwa.
Filmy postanowiłem nadrobić z powodu ich ważności dla obecnej kultury
popularnej. Jako, iż każdy z filmów był już szeroko omawiany i recenzowany w
chwili jego premiery (bo od paru lat każda produkcja Marvela to murowanych hit)
w swoich notkach analizujących poszczególne produkcje postaram się skupić na
mniej istotnych, ale interesujących mnie kwestiach, więc będzie skrajnie subiektywnie
i zapewne bardzo kontrowersyjnie. A to z tego powodu, że ja mam do Marvelowych
filmów bardzo ambiwalentne uczucia – zakochany w trykociarzach nerd walczy we
mnie z dobrze Wam znanym skwaszeńcem, dla którego miarą poziomu filmu jest
bardziej logiczna, interesująca fabuła i ciekawie skrojone postacie, niż karnawał
efektów specjalnych i dialogowych whedonizmów. Jak wyjdzie ten blogowy cykl –
jeszcze się przekonamy.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz