piątek, 31 stycznia 2014

MCU. 00 - Wstęp

fragment grafiki autorstwa Matta Fergusona, całość tutaj.

Zaczęło się… ho ho ho, chyba od X-Men, czternaście lat temu. Chwyciło – FOX zaryzykowało zrobienie filmu o ludziach w pelerynach, bieliźnie na wierzchu i w trykotach z nadzieją, że uda się ukręcić trochę pieniędzy. Chwyciło, ukręcili, zrobili sequela etc. Później był… Spider-Man? Sony, mające prawa do ekranizacji komiksu o Pajęczaku postanowiło uszczknąć coś z tego tortu. No i się zaczęło – wielka, superbohaterska feta na kinowym ekranie. Każdy wyciągał to, co miał najlepszego. Bywały porażki – Green Latern, Daredevil, Punisher – ale nisza okazała się na tyle chłonna, a publika na tyle głodna filmów o ludziach strzelających promieniami z różnych części ciała, że lata zerowe dwudziestego pierwszego wieku zostaną zapamiętane właśnie w ten sposób – jako okres, w którym dominowała estetyka ludzi przerzucających się ciężarówkami i przebierających się w kolorowe kostiumy. Na tej superbohaterskiej prospericie postanowił zarobić także i sam Marvel, kręcąc ekranizacje tych komiksów, do których miał jeszcze prawa. Dzięki temu powstało pewne zjawisko popkulturowe, które do tej pory raczej ignorowałem – filmowe uniwersum Marvela.

Źródła sukcesu superbohaterskich filmów Marvela upatruję w kilku sprytnych zabiegach. Najważniejszym jest według mnie to, co zwykłem nazywać serializacją popkultury. Współczesna kultura popularna jest serialem – formuła epizodyczna, prezentująca długie opowieści poszatkowane na drobniejsze kawałki (albo odrębne opowieści połączone metawątkiem czy choćby skonceptualizowane podług jednej linii, jakkolwiek abstrakcyjna by ona nie była) wywodzi się oczywiście z telewizji, ale od dawien dawna można było ją zaobserwować także w innych mediach. Przywołam tu chociażby wielotomowe sagi fantasy albo komiksowe serie idące w setki zeszytów. Ostatnio ten narracyjny rytm pochwyciły właściwie wszystkie media – gramy w gry komputerowe z czwórkami i piątkami w tytułach (a czasem nawet z siódemkami i dziewiątkami) i oglądamy prequele sequeli spin-offów remake’ów ekranizacji w kinowych salach. Współczesny odbiorca popkultury „myśli serialem”, co w smak jest wszelkim specom od reklamy i promocji, dla których przywiązanie (przyspawanie? przykucie kajdanami?) klienta do marki jest czymś jak najbardziej pożądanym. Marvel wie o tym doskonale i sprezentował nam bodaj pierwszy w historii srebrnego ekranu przemyślany, świadomie budowany, serial kinowy ze średnio jednym-dwoma epizodami rocznie i sezonami (dla niepoznaki nazwanymi fazami), których regularność wyznaczają kolejne team-upy wszystkich bohaterów.

Filmy łączy też lekki, przygodowy ton, tak różny od mrocznych i posępnych ekranizacji komiksów DC. Marvel Cinematic Universe to miejsce na lekkie, podszyte humorem przygody które są znakomitym pretekstem to opróżniania kolejnych paczek chipsów, kubełków z popcornem i puszek Coli (albo i nie Coli). Nie pretendują do bycia realistycznymi dekonstrukcjami mitów jak Batmany czy Watchmen. W Marvelu urzekająca jest właśnie ta bezpretensjonalność, granie w otwarte karty z widzami. Damy wam trochę widowiskowej rozrywki, czasem z łezką, czasem z humorem – zdają się mówić architekci filmowego uniwersum trykociarzy. Historie prezentowane na przestrzeni kolejnych filmów z uniwersum nie są ani szczególnie oryginalne, ani szczególnie mądre, ani szczególnie dopieszczone – bo przecież nie muszą. Ma być kolorowo, miło dla oka i z licznymi oczkami puszczanymi do fanów pierwowzorów – to kolejny atut MCU, przynajmniej dla komiksowych koneserów, którzy z uśmiechem będą wypatrywać nawiązań i smaczków przeznaczonych specjalnie dla nich. Bo choć filmy kręcone są dla publiczności niekoniecznie znającej postaci z kolorowych zeszytów, to Marvel pamięta o swoich najwierniejszych fanach i od czasu macha do nich z kinowego ekranu mówiąc „Hej, patrzcie, to dla was!” pokazując cameo Stana Lee czy w jakimś gagu nawiązując do komiksów.

Do tej pory, co wydawać się może dziwne, filmami Marvela interesowałem się raczej średnio – oglądałem Iron Mana i Avengers, ale w zasadzie niewiele więcej. Owszem, przez dość długi czas byłem bardzo gorliwym fanem komiksowych przygód superbohaterów z Domu Pomysłów, ale od pewnego czasu przestałem się łapać w kolejnych, coraz to częstszych roszadach w marvelowym uniwersum. Obecna polityka wydawnicza Marvela z roku na rok robi się coraz bardziej kuriozalna, na co patrzę z przykrością, bo w momencie, gdy wgryzałem się w temat, Marvel wypuszczał co najmniej kilka mocnych, ciekawych serii. Od paru lat wszelkie zawieruchy w Marvelu śledzę już tylko z drugiej ręki, czytając posty na polskim forum poświęconym komiksom tego właśnie wydawnictwa. Filmy postanowiłem nadrobić z powodu ich ważności dla obecnej kultury popularnej. Jako, iż każdy z filmów był już szeroko omawiany i recenzowany w chwili jego premiery (bo od paru lat każda produkcja Marvela to murowanych hit) w swoich notkach analizujących poszczególne produkcje postaram się skupić na mniej istotnych, ale interesujących mnie kwestiach, więc będzie skrajnie subiektywnie i zapewne bardzo kontrowersyjnie. A to z tego powodu, że ja mam do Marvelowych filmów bardzo ambiwalentne uczucia – zakochany w trykociarzach nerd walczy we mnie z dobrze Wam znanym skwaszeńcem, dla którego miarą poziomu filmu jest bardziej logiczna, interesująca fabuła i ciekawie skrojone postacie, niż karnawał efektów specjalnych i dialogowych whedonizmów. Jak wyjdzie ten blogowy cykl – jeszcze się przekonamy. 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...