fragment grafiki autorstwa Hugo Santosa, całość tutaj. |
American Horror Story: Coven kilka dni temu dobiegł do szczęśliwego zakończenia. Kurtyna opadła,
maski zostały zerwane, wybrzmiał ostatni ton. AHS to dla mnie jedno
z najfajniejszych serialowych zjawisk ostatnich lat – wysmakowany wizualnie i
scenariuszowo spektakl reprodukujący archetypy grozy i ubierający je w ciuszki
interesujących psychologicznie i charakterologicznie dramatów rodzinnych
(pierwszy sezon) i surrealnych popkulturowych rollercoasterów (drugi sezon). Coven jest, według mnie, najsłabszym z dotychczasowych
sezonów – co oczywiście wcale nie oznacza, że nie warto poświęcić mu czasu, bo
nawet w gorszej formie American Horror
Story fascynuje i nie pozostawia widza obojętnym.
Od razu zaznaczę, że strasznie spodobała mi się koncepcja na
ten sezon – wszystko obraca się wokół chylącej się ku upadkowi szkole dla
czarownic oraz, co za tym idzie, uczennic i nauczycielek tejże placówki. Wyszedł
z tego taki trochę Hogwart w krzywym zwierciadle, trochę Instytut Xaviera dla
uzdolnionej młodzieży. Wprawdzie przed premierą liczyłem na bardziej
internatowo-szkolny klimat, sceny lekcji magii, interakcje pomiędzy
pensjonarkami i kadrą. Tymczasem szkoła magii z Coven jest raczej miejscem, w którym ogniskuje się większość
wątków, pretekstem do wrzucenia do jednego domu grupy ciekawych bohaterek i
obserwowanie ich zmagań. To, co najważniejsze rozgrywa się na ogół poza
budynkiem szkoły. Trochę szkoda, bo liczyłem właśnie na Herry’ego Pottera na
twardych prochach. Na szczęście fabuła jako taka okazała się raczej
satysfakcjonująca. Piszę „raczej”, bo AHS
zawsze miało pewien problem z taką kompozycją wątków, by wiodły one do
satysfakcjonującej konkluzji.
Tak jest niestety i w tym przypadku – większość wątków
(notabene na ogół ciekawych, jak choćby rywalizacja z czarownicami voodoo czy łowcy
czaronic) zaczyna się i kończy jakoś tak, ja wiem… przypadkowo? To jest pięta
achillesowa American Horror Story – na
ogół każdy sezon stanowi plątaninę niezbyt powiązanych ze sobą wątków, które
sprawiają wrażenie wrzuconych bez ładu i składu i kończonych jakoś tak mało
satysfakcjonująco. Nie wiem, może to tylko moje wrażenie, ale ja uważam, że w
Coven wątków i bohaterów jest po prostu za
dużo, przez co do fabuły wkrada się chaos, a niektórym postaciom brakuje odpowiedniej
ekspozycji. Dobrym przykładem jest tu wątek madame Delphine LaLaurie (w tej
roli fenomenalna Kathy Bates), który zapowiadał się obiecująco, ale szybko
zaczął sprawiać wrażenie nieprzemyślanego, a sama postać zupełnie niepotrzebnie
plątała się po arenie wydarzeń. W ogóle, jeśli ktoś jest przyzwyczajony do
konsekwentnie zaplanowanych fabuł, w których wszystko ma swoje miejsce i każdy
wątek jest istotny z punktu widzenia całości, powinien sobie Coven darować. Ten serial jest raczej kolażem
posklejanych archetypów i motywów luźno związanych główną osią fabularną. Bolało to w
Asylum, a tutaj nie jest lepiej.
Mimo to, ogląda się świetnie, bo poszczególne linie
fabularne są naprawdę dobrze pomyślane. Mamy zwierzchniczkę magicznej społeczności, która
desperacko stara się umknąć starości i śmierci, mamy kilka młodych wiedźm, z
których każda trafiła pod skrzydła Sabatu w innych okolicznościach i każda ma
inne oczekiwania wobec otaczającej ją rzeczywistości, mamy spiski, zabójstwa,
wskrzeszenia, zmartwychwstania, palenie na stosie, voodoo (akcja rozgrywa się w
nowym Orleanie), okazyjne retrospekcje (znak rozpoznawczy serialu), organizację
łowców czarownic (jawny pastisz Supernatural)
i mnóstwo innych atrakcji. Wszystko to jest o wiele bardziej dopasowane i
spójne, niż w Asylum. Podobał mi się
wątek Zoe i jej przedziwna, nietypowa relacja (współzależność?) z Kyle’em, podobał mi się motyw czarownic
voodoo. podobała mi się też Jessica Lange, która ponownie gra makiaweliczną,
wyemancypowaną, ale zagubioną życiowo kobietę. Podobały mi się dekoracje –
ogromne wrażenie robiła siedziba czarownic voodoo oraz tereny podmokłe z
gęstymi chaszczami, w których czają się aligatory. Wizualnie American Horror Story zawsze stał na
najwyższym poziomie, a Coven nie jest
tutaj żadnym wyjątkiem.
Generalnie – choć spodziewałem się czegoś innego, a w
połowie serialu koncepcja zaczęła się nieco uginać pod ciężarem plątaniny
wątków, to jednak American Horror Story:
Coven jest serią co najmniej bardzo dobrą. Na plan udało się ściągnąć kilka
naprawdę mocnych nazwisk – obok Lange i Bates występ gościnny zaliczyła,
wcielająca się w samą siebie, Stevie Nicks – a stali członkowie obsady wciąż
dają radę. Choć, z drugiej strony, wyczuwam pewne zmęczenie materiału, co w
serialu, w którym każdy sezon jest oddzielną historią, jest mocno niepokojące. Mam
nadzieję, że kolejny sezon AHS będzie
już czymś formalnie odważniejszym i nieco bardziej spójnym, bo szkoda by było,
gdyby taki serial zaczął pożerać własny ogon.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz